Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Chciała uderzyć go z całej siły. Odskoczył, potknął się, Harmeen chwyciła go, żeby nie upadł.

– Podstawiłeś tę niby służącą? Lonnei to twój człowiek?

Kiwnął głową niezdecydowanie, niepewny, czy Harmeen zdoła powstrzymać Achaję, jeśli ta dostanie szału.

– Zinna jest zdrowa? Wymyśliłeś tę opowieść o sraniu uszami, tak?

– Tak… To znaczy opowieść wymyśliłem – szepnął. – Ale nie wiem co z Zinną.

– Wymyśliłeś tego żołnierza ze zmasakrowaną twarzą, który siedzi w bujanym fotelu?

Biafra schował się za plecami Harmeen, która stała oszołomiona, nie wiedząc, co robić. Po raz pierwszy w życiu jakiś mężczyzna schował się za jej babskim tyłkiem.

– Słuchaj… No, dobra. Wymyśliłem. Ale ktoś taki przecież może istnieć. Wiesz ilu rannych mamy?

– Harmeen, kucnij! – warknęła Achaja. – Lanni! Łap go!

Biafra jęknął cicho. Miał jednak wielkie szczęście.

Arnne podskoczyła z tyłu i powstrzymała Achaję.

– Słuchaj, ta stara czarownica zdążyła wysłać posłańca z listem. Czuję to.

– Szlag! Gdzie pojechał?

Arnne rozejrzała się, wzruszyła ramionami, potem krzyknęła do Lanni, już zachodzącej Biafrę od tyłu:

– Przynieście mi jakiegoś kota. No, szybko!

Porucznik zbaraniała.

– Co, kurwa, przynieść?

– Kota! – Arnne zdenerwowała się nagle. – Nie wiesz, co to jest kot? Taki mały, domowy drapieżnik. Ma wąsy i futerko.

Lanni skinęła na swoich ludzi. Jej mina świadczyła jednak, że podejrzewa czarownicę o utratę zmysłów. Kotów się kretynce zachciewa! Dziewczyny z plutonu niemrawo ruszyły na poszukiwania. Biafra zrozumiał, że najgorsze minęło. Wysunął się zza ciągle oszołomionej Harmeen. Wyraźnie chciał zapytać, po co im kot, ale wolał nie prowokować Achai. Kręcił się niespokojnie, klnąc i zerkając w stronę pałacu. Stali tu zdecydowanie za długo. Na szczęście któraś z dziewczyn znalazła starego, wielkiego kocura i przyniosła go, trzymając za skórę na karku, żeby uniknąć podrapania.

Arnne wzięła od niej zwierzaka.

– Słuchaj, mały braciszku – szepnęła. Ci z żołnierzy, którzy stali najbliżej i słyszeli jej słowa, zbaranieli. – Odjechał stąd człowiek na koniu. Muszę wiedzieć, w którą stronę. Muszę poznać jego zapach.

Biafra otworzył usta, ale nic nie powiedział. Harmeen skrzywiła się, jakby rozgryzła ziarnko pieprzu. Lanni tylko machnęła ręką.

– Mały bracie. Muszę poznać jego zapach.

Obie, Arnne i Achaja, poczuły nagle woń końskiego potu i szczyn, zapach przestraszonego mężczyzny, odór wódki i ciężkiego jedzenia. Obie prawie zamroczyła intensywność tych odczuć. Obie też rzuciły się na kolana i zaczęły węszyć. Oddział oniemiał. Dziewczyny patrzyły na nie przestraszone, jakby zobaczyły dwie wariatki, które uciekły ze świątyni.

Kocur wysmyknął się z objęć Arnne. Podniósł ogon i podbiegł w stronę lasu, wyraźnie wskazując kierunek.

– Złapiesz go? – mruknęła czarownica. – Czy ci pomóc?

– Dam sobie radę. – Achaja podniosła się lekko. – Konia! – krzyknęła.

– Dobrze się czujesz? – szepnęła Lanni, nachylając się do jej ucha.

– Siostro – z drugiej strony podeszła Shha – mam taką radę. Napij się wódki do oporu i idź spać.

– Konia, siostrzyczko. Potrzebuję konia.

– Teraz? Po nocy? Chcesz go zjeść, czy co?

– Ruszę po ciemku.

Na szczęście Jakee przyprowadziła czyjegoś wierzchowca. Była naprawdę szybka i potrafiła wykonać każdy rozkaz, nie analizując jego znaczenia. Była dobrym żołnierzem. Dziewczyny wokół zrozumiały nagle, że ich major naprawdę zamierza jechać po ciemku. I to najwyraźniej sama. Rzuciły się do swoich koni, ale Arnne powstrzymała je mówiąc, że posłaniec nie odjechał daleko, a poza tym jest stary, prawie sześćdziesięcioletni, i nie sprawi większego kłopotu. Niewiele dzieliło je, żeby wezwały kapłanów, by zaczęli leczyć umysły wariatek.

Achaja z trudem podciągnęła się na siodło, siadając po babsku z obydwiema nogami po jednej stronie i tylko jedną w strzemieniu. Shha chciała dać jej miecz, ale broń nie była potrzebna, tylko krępowałaby ruchy. Achaja ruszyła szybko, koń jednak zwolnił, kiedy opuścili krąg światła rzucany przez pochodnie. Zmusiła go do szybszego biegu, potknął się kilka razy, chwyciła mocniej wodze. Dla niej wokół panowała szara jasność, on nie mógł widzieć niczego. Usiłowała chronić go przed co większymi wykrotami, potem dostrzegła ścieżkę. Pociągnęła nosem. Czuła zapach posłańca. Szedł pieszo, ciągnąc swojego konia za uzdę. Nie miał pochodni, spryciarz, znał teren, mógł wszędzie trafić po omacku. Niewiele mu to pomoże. Czuła go tak wyraźnie, jakby stał o kilka kroków. Przyspieszyła jeszcze, choć koń zaczął chrapać, bardziej ze strachu niż zmęczenia.

– No jeszcze, jeszcze, malutki – szeptała uspokajająco. – Nie złamiesz nogi. Nic ci nie będzie, koniku. Jeszcze trochę.

Zapach wzmógł się. Pewnie. Mężczyzna nie mógł po ciemku odejść daleko. Chwilę później usłyszała go. Właśnie krzesał ogień, chcąc zapalić pochodnię. Widać uznał, że nikt go nie będzie już gonić. Błąd. Chociaż nie taki wielki, bo niby skąd mógł wiedzieć, że zabójcy jego pani widzą po ciemku i mogą węszyć lepiej niż gończe psy.

Jej koń nie chciał już przyspieszać. Wzruszyła ramionami. Tamten stał raptem kilkadziesiąt kroków dalej. Musiał usłyszeć niepewny stuk kopyt obcego konia. Zamarł w bezruchu. Kiedy go zobaczyła, właśnie usiłował się ukryć pod rozłożystym krzakiem.

Podjechała powoli, a kiedy tamten wstrzymał oddech zatrzymała się, chwyciła go za szaty na karku, podniosła jedną ręką i przerzuciła sobie przez kulbakę.

– Gdzie masz list? – spytała.

Wrzasnął przerażony. Nie widział niczego. Czuł tylko, co się dzieje.

– Słuchaj – uśmiechnęła się. – Albo powiesz, albo zacznę wydłubywać ci palcem mózg. Przez nos, kawałek po kawałku.

Zapach strachu po prostu ją odurzył. Wrzasnęła nagle, nie mogąc się kontrolować. Zaczęła wyć. Wyć jak wilczyca i za żadne skarby nie mogła tego powstrzymać. Mężczyzna zsikał się ze strachu, mocząc jej róg płaszcza. Podawał jej pismo drżącą dłonią, ale nie mogła go wziąć, tak była rozdygotana. W końcu chwyciła papier zębami, zawróciła, smagając konia wodzami, i zmusiła go do cwału. Czuła… Czuła zapachy różnych zwierząt, nocnych drapieżników, sów, wilków, lisów, rysi i żbików. Słyszała ich ciche głosy.

Przypomniała sobie książkę, którą czytała w swoim pałacu w Troy, zanim zaczęło się to wszystko. Opowieść o małej dziewczynce zagubionej w ciemnym lesie, która bała się każdego dziwnego dźwięku, bała się każdego cienia. Ach! Jak można się tak bać? Teraz las był dla niej domem, znała go, czuła. Jak mogła kiedyś identyfikować się z tamtą dziewczynką, która o mało nie umarła ze strachu, wyobrażając sobie zbliżające się potwory? Potwory…

Achaja zamarła nagle, wstrzymując konia. Bogowie! Przecież… Przecież teraz… Sama była potworem. Już nie małą dziewczynką zagubioną w lesie. Ale ceną, którą musiała zapłacić było, że sama została potworem.

Potrząsnęła głową. W opowieści nieznanego autora wszystko się zgadzało. Naprawdę nie była już przerażoną dziewczynką. Po prostu przeszła na drugą stronę. To ona mogłaby straszyć małe dziewczynki.

KONIEC TOMU DRUGIEGO

94
{"b":"89149","o":1}