Литмир - Электронная Библиотека

A tutaj nowe wydatki idą, myślał posępnie Suchywilk. Dziewkę trzeba będzie wywianować, a nim jeszcze do wiana i zamążpójścia przyjdzie, oporządzić, przyodziać należycie, orszak jej zwołać między co znaczniejszymi pannami i nową siedzibę przysposobić. Tutaj kniaź zasępił się nieco na wspomnienie starego dworzyszcza Selli. Po najeździe Pomorców nigdy nie odbudowano go należycie. Sella kazała pokryć wypaloną skorupę nowym dachem, na owędzonych ścianach rozwiesiła pozłociste opony, lecz nie dbała nadmiernie o rodowe gniazdo i nigdy nie zagrzała w nim dłużej miejsca. Pędziło ją na wodę i częściej ją ludzie oglądali na okrętach gdzieś pod Żebrami Morza niż na suchym lądzie.

Sam Suchywilk nie miał serca do owego posępnego domostwa i radby je kazał do gołej skały rozebrać, ale nie zdarzyło się. Zanadto pragnął pochwalić się swoją piękną, nowo poślubioną małżonką o włosach koloru ognia. Zabrał ją na okręt, jak stała, w skórzniach i baranim kożuchu, a Sella też nie oglądała się zanadto za siebie. Ot, ledwo drzwi zawarła na skobel. Ciekawym, czy wciąż domiszcze stoi, zastanawiał się Suchywilk, tyle lat przeszło. Sam niechętnie zaglądał na wyspę, choć nie z lęku przed gadkami, które się po północy podniosły po śmierci Selli. Gadano wówczas otwarcie, że nad dworzyszczem, wedle którego rodzice Selli przedwczesną śmiercią z tego świata zeszli, ciążyło boskie przekleństwo i ludzie niechętnie doń zachodzili.

Tym lepiej, uśmiechnął się nieznacznie Suchywilk, wspominając, jak tego samego dnia, kiedy Sella powiła maleńką Llostris, załadował na łódź skrzynię szczerego złota i zakopał skarb w piwnicach starego dworu. Był taki zwyczaj na Wyspach Zwajeckich, że po narodzinach pierworodnej córki każdy mąż, choćby najbiedniejszy, odkładał sakiewkę dukatów na wiano dla dziewuszki. Takoż i Suchywilk postąpił, ze szczodrością, która wielu w oczy zakłuła. Zaś później, gdy Pomorcy zamordowali Sellę i z wolna tracił nadzieję, że kiedykolwiek odnajdzie córkę, w żadnych terminach nie odważył się sięgnąć po jej dobro. Raz nawet w takową nędzę popadł, że pół drużyny musiał rozpuścić, lecz nawet wówczas nie odkopał skarbu. W jakiś dziwny sposób zdawało mu się, że póki skrzynia siedzi głęboko w kamienistym gruncie, poty nadziei.

Dworzec dopiero z wiosną przyjdzie postroić, pomyślał w rozmarzeniu, bo nie obrócimy się na Wyspy Zwajeckie przed jesiennymi szarugami. Zimę spokojnie u mnie przesiedzim, a najpewniej nikt we dźwierze nie zastuka, nim się kra na Cieśninach Wieprzy na dobre nie ruszy. Tymczasem babka dziewkę nieco ogładzi, wyszykuje. Bo na razie u panny obyczaje iście parafiańskie, ale i z tym się człek rozważny upora. Niech jeno tam siędzie, rozmarzył się Suchywilk, w dworze ojcowym, pod bierzmem poprzecznym w wielkiej sali, rzezanym w wizerunki skrzydlatych wężów nieba. W sukni z kitajki szafrannej i koszuli pod nią kobaltowej, z warkoczem rozpuszczonym, bo nie zda się kryć włosów, co są spuścizną po Iskrze i dziedzictwem krwi najszlachetniejszej na całej północy. Prawdziwa kniahinka, pomyślał z dumą. Jedna się taka w pokoleniu rodzi, nie tylko na Wyspach Zwajeckich, lecz w całych Krainach Wewnętrznego Morza.

I prawdę Czarny gada. Zdałoby sieją za mąż wydać co rychlej, nim na północy huczek pójdzie o wianie. Albo nim kto pannie w głowie zamąci, dodał, nieżyczliwie popatrując ku żalnickiemu księciu. Dla takiej dziewki mąż musi być silny. Taki, co jak wstanie, to się cień jego po całej północy kłaść będzie, a jak słowo rzeknie, to go aż na Szczeżupinach posłyszą. Nie byle łachmyta w płaszczu z koźlej skóry, co rad, jeśli mu noclegu w obórce między bydłem użyczą. Tutaj kniaź zadumał się głęboko nad wyborem zięcia, przepatrując w myślach co potężniejszych zwajeckich panów. O tym, żeby miał dziewkę siać gdzie w obce kraje, ani myślał. Nie zamierzał cudownie odnalezionej córki z oczu spuszczać, nadto cniło mu się do wnucząt. Rozmarzył się na wyobrażenie gromadki jasnowłosych dzieci, biegających z krzykiem po wielkiej sali dworzyszcza. Ech, myślał, niechby po żywocie gorzkim i pełnym trudów, choć starość przyszła spokojna.

Zamyślony, nie spostrzegł zrazu, jak wjechali na przestronną polanę na szczycie pagórka. Po mroku leśnej gęstwy słońce niemal boleśnie ugodziło go w źrenice. Zatrzymał konia, potężnego ogiera, który melancholijnie dźwigał kniaziowski ciężar, zamrugał oczami. I aż sapnął ze zdumienia, bowiem rozpościerał się przed nim widok, którego – przy całym swym światowym obyciu i doświadczeniu – Suchywilk w żadnym razie nie spodziewał się dostrzec pośrodku Nawilskiego Ostępu.

Wsparta na ciężkich palach świątynia Bad Bidmone wyglądała dokładnie tak samo, jak pradawny rdestnicki przybytek, spalony ongiś, dawno temu, przez frejbiterów Wężymorda. A skoro na dobre wyłonili się spoza drzew, od świątyni rozległo się bicie dzwonów i radosne pokrzykiwania. Suchywilk raz jeszcze zamrugał, niepewny, czy przypadkiem jakowy bóg nie mami go wrednym sposobem. Stał tak, niepewny, patrząc, jak idzie ku nim mrowie ludzi przybranych w stroje dawno nie oglądane w Krainach Wewnętrznego Morza. W długie, jasne szaty, lamowane u dołu zielonymi wstęgami. Odświętne stroje kapłanów Bad Bidmone Od Jabłoni.

* * *

Upadek wieży Nur Nemruta Od Zwierciadeł zapamiętał Mroczek nader niewyraźnie. Zrazu cały oniemiał, kiedy Ciecierka przewrócił się i począł wyć przeraźliwie w boleści, której Mroczek ani pojmował, ani nie chciał pojąć. Niegdysiejszy kupiec bławatny zmartwiał najpierw z przestrachu, a potem co sił w nogach popędził w dół krętymi uliczkami. Spichrze znał bardzo dobrze z czasów, kiedy handlował suknem w Krowim Parowie, więc bez większego trudu przytaił się w starym spichlerzu pod murem miejskim.

Godzin parę przeleżał cichutko, dygocząc na wspomnienie zdychającego Ciecierki. Deski maskujące otwór w tylnej ścianie spichlerza przystawił starannie, ale i tak bal się, by nie odkryto jego kryjówki. Szczególniej, że z ulicy dobiegał go wielki tumult i wrzaski. Najpierw słyszał zbuntowane pospólstwo i zląkł się porządnie, by jaki głupi chłystek nie podłożył podeń ognia. Ze dwa razy otwarto drzwi – Mroczek skulił się wówczas jeszcze bardziej w ciemnym kąciku – lecz spichlerz dawno wyczyszczono z ziarna i po prawdzie nie pozostało żadne dobro do zrabowania. Potem w gwar na zewnątrz wdarły się wrzaski Servenedyjek i bardziej swojskie pokrzykiwania książęcych pachołków. Domyślił się więc, że zaczęto bunt tłumić, co napełniło go nową trwogą. Po podobnej rzezi, myślał sobie Mroczek, rajcowie nie spoczną, póki nie zemszczą się należycie. Przyjdzie mi tu dzień i drugi o suchym pysku przesiedzieć, nim bezpiecznie człek na boży świat wychynie.

Był jednak nazbyt znużony, by kłopotać się nieoczekiwanym uwięzieniem. Kiedy tylko rejwach ścichł odrobinę, Mroczek usnął jako kamień na twardym klepisku. Śnił mu się Ciecierka, jak wchodzi w groty pod Sowimi Górami, by popchnąć zwierzołaków przeciwko ludziom z dolin, i dwie szczurołaczki znów pochylały się nad Mroczkiem, uśmiechnięte szeroko, aż im błyskały drobne, ostre ząbki. A potem w Wiedźmiej Wieży słuchał opowieści Twardokęska i na darmo wymykał się kapłanom Zird Zekruna. Wzdrygał się we śnie jak pies i pojękiwał cichutko od owej trwogi, która na dobre naznaczyła jego spokojne zbójeckie bytowanie.

Ani posłyszał, jak książęcy pachołkowie weszli do spichlerza. Nim krzyknął, nim się ocknął, wywleczono go spod derki na środek klepiska.

Wiedział, że zbrojni nie zakłują go na miejscu, tylko poturbują i wraz z innymi zaprowadzą na miejsce kaźni pod murem miejskim. Mieszkał w Spichrzy wystarczająco długo, by znać miejscowe zwyczaje i pamiętał posępne rzędy dusienic, raz po raz przyozdabiane przez regentów ścierwem zbiegłych kmiotków. Nie sądził jednak, by za zdradę, zbrojny bunt i knowania przeciwko zwierzchności miano wywieszać ich niczym pospolitych opryszków czy chłopskich przypisańców. Tutaj inna kara będzie naznaczona, pomyślał Mroczek, niegdyś kupiec bławatny i spichrzański poddany, aby po wsze czasy pozostał przykład i ostrzeżenie, co spotka buntowników porywających się przeciw książęcej potędze. Pale.

Dziwna rzecz, ale było mu to zupełnie obojętnym. Pachołkowie wykręcili mu ręce do tyłu i boleśnie związali konopnym powrósłem, skopawszy uprzednio po żebrach. Mroczek poczuł, jak otwiera się rana od Twardokęskowe – go sztyletu, ale nawet ból był przytłumiony, odległy. Powleczono go wraz z kilkoma innymi splądrowaną ulicą. Nie opierał się, zresztą nie było po co. Wiedział, że żaden z dawniejszych sąsiadów w Krowim Parowie nie rozpozna go w poturbowanym obdartusie i nie wstawi się do księcia pana o litość. Co gorsza, znąjomkowie kupca bławatnego musieli się domyślać, że nie przypadkiem Krowi Parów spłonął akuratnie po tym, jak wrzucono w ogień jego niewiastę i dwie córki. Zamiast ratować, pomyślał z przekąsem, jeszcze pokrzykiwaliby do kata, żeby równo na pal nawlekał.

Nie, nie żałował. Nie żałował ani jednej chwili od owej nocy, kiedy w zapartym oknie wykusza mignęły mu twarze córek. Szedł z opuszczoną głową, nogami powłóczył, lecz spod opadającej na twarz czupryny bystro spoglądał po popalonych, ogołoconych z dobra kamienicach. To była Spichrza, jaką zawsze pragnął zobaczyć – upokorzona i sponiewierana. Po prawdzie, nic innego, jak ta zapiekła nienawiść, utrzymała go w kompanii na Przełęczy Zdechłej Krowy. Nie gadali o tym wiele z Twardokęskiem, lecz w zbójeckim herszcie Mroczek wyczuwał podobną zażartość. Potężny, milkliwy Twardokęsek piastował swoją własną urazę do spichrzańskiego księcia i swoje własne marzenie o kopiennickim władztwie w Górach Żmijowych. Zaś Mroczek, z dziada pradziada potomek narodu, który przed wiekiem odmówił pomocy mordowanym przez szczuraków przodkom Twardokęska, bez wahania wprzągł się w służbę zbójeckiej ambicji. Nie, aby kiedykolwiek wierzył, że odbudują na nowo potęgę Kopienników. Mogli jednak potężnie prześladować poddanych księcia. I czynili to z równą zaciekłością, choć z różnych przyczyn.

Niebawem jednak dopatrzył się, że nie prowadzą go ku bramie miejskiej i dalej, ku miejscu kaźni. Przeciwnie, wspinali się ku cytadeli. Począł niespokojnie strzelać oczami, lecz zyskał tylko tyle, że go pachołek smagnął korbaczem. Dopiero pod murem katowni Mroczek poczuł, jak obojętność z wolna ustępuje miejsca przerażeniu. Spichrzańscy kaci dobrze znali swoje rzemiosło i jeśli rozpoznano w nim zbójeckiego kamrata z Przełęczy Zdechłej Krowy, przejdą długie, bolesne dnie, nim pozwolą mu skonać.

67
{"b":"89146","o":1}