Литмир - Электронная Библиотека

Przymknął oczy i jak żywe stanęło przed nim stare ro dowe dworzyszcze na skraju Lipnickiego Półwyspu. Ech. byle przysiąść na własnej przyzbie, pomyślał, na słoneczku domowym, mleka chłodnego w skwar skosztować, z sąsiadami pogwarzyć. Człek szlachecki winien na swoim folwarczku siedzieć, z dala od miejskiego zamieszania i rozgwaru pustego. Z dala od dworów pańskich, gdzie obyczaje zepsute, pohańbione. Z dala od gościńca chamskiego, z dala od ostępu, gdzie tylko zwierz dziki a zbójca grasuje. Czas się wreszcie do dom wrócić.

Co się nie stanie, błysnęło mu z nagła w znękanym umyśle. Bowiem bóg pokazał mi drogę, a jam mu w godzinie próby niewiernością i wahaniem odpłacił. Przykazano mi żalnicką kuternóżkę zgładzić, a jam, człek głupi a mizerny, z nożem na nią poszedł, jakoby kozę szlachtować. Tymczasem tutaj nie ze zwyczajną, koślawą dziewką sprawa. Nie z wiedźmą nawet i jej mocami przeklętymi, ale z czymś od plugastwa gorszym, potężniejszym. Gdyż jakem dał wiedźmie pokosztować żelaza, jucha z niej poszła czerwona, człowiecza. A żalnicką kuternóżka nawet palcem mnie nie tknęła, jeno ślepia brunatne obróciła, a mnie krew z gęby pociekła, jakoby mi się wnąpie obruszyło.

Toć nigdy nie bywało, żeby się książęca dziewka w wiedźmę wyrodziła. Bo co z takową uczynić? Jakiego się podstępu chwycić?

I na to mnie właśnie bóg wybrał i przysposobił, z nagłym zrozumieniem pomyślał pan Krzeszcz. Abym poprowadził naród przeciwko plugastwu, a trzeba będzie, i przeciwko samemu kniaziowi, bowiem kto by chronił podobną wiedźmę, zdrajcą jest i bezbożnikiem, choćby na tronie zasiadał. I może być, że po to naznaczono mnie spotkanie z Zarzyczką w ogrodach spichrzańskiej cytadeli. Bym zło własnymi oczyma oglądał i świadectwo mu wierne przed ludźmi oddał.

Tutaj źrenice pana Krzeszcza zamgliły się nieco od wzruszenia i wdzięczność go wielka pochwyciła za gardło. Byłby pewnie co żywo padł na krzaczki borówek i bóstwu swemu hołd oddał, ale twarda ręka szarpnęła nim bez żadnego uważania.

– Coś ty, ojciec, przysnął? – zarechotał Siny Paluch. – O wieczerzy zabywszy? No, nie gap się, stary, jako kół, tylko torby zbieraj. Do chyża idziem!

Pan Krzeszcz ruszył posłusznie poprzez ćmę. Mało co widział, bo roztkliwił się niezmiernie i bardziej myślał o nowo odkrytym posłannictwie niźli o wieczerzy.

– Jeszczem się dobrze nie rozpatrzył, ale chyba popadliśmy w nędzarnię straszliwą – wykrzywił się buntownik, przyświecając po izbie łojowym kagankiem. – Nic to, ojciec, nie trza wybrzydzać. Ogień rozdmuchaj, a ja nieco uprzątnę, bo niesposobnie z martwymi w jednej izbie wieczerzać.

Dopiero teraz pan Krzeszcz rozejrzał się wokoło. Wedle paleniska, zrzucone na kupę, leżały trzy trupy. W jednym rozpoznał żebraczego braciszka Jałmużnika, który dziwnym sposobem zawędrował w głuszę, by lec od rebelianckiego noża. Jego kostur wciąż tkwił w rękach odzianej w czarny wdowi strój starowiny. Widać jednak nie na wiele się jej przydał, bowiem głowę miała doszczętnie zgruchotaną od ciosu zadanego zapewne cynowym garnkiem, który leżał nieopodal. Na niej leżała młodziuchna dziewuszka w spłowiałej niebieskiej sukience, teraz zadartej wysoko i odsłaniającej poobijane kolana.

– Dziewki szkoda – mruknął z żalem Siny Kciuk – boby się na rozrywkę nadała. Ale jakem starej łeb garncem roztrzaskał, rzuciła się na mnie, durna, i sama się na nóż nadziała. No, co, ojciec, stoisz? Gospodyni żur w misce trzyma, to żryj, a potem spać się układaj, bo jutro skoro świt dalej pójdziem. I skrzynię przepatrz, może sposobniejsze nakrycie znajdziesz, na ten przykład opończę wełnianą, bo nie raz jeszcze przyjdzie na podniebiu nocować. A ci jeszcze, ojciec, rzeknę, że szczęśliwe bogi nas w ten próg zagnały, bom braciszkowego osiołka znalazł popod daszkiem drewutni.

– Trza z Jałmużnika przyodziewę zedrzeć – z namysłem zaczął pan Krzeszcz – jeśli zanadto nie porwana. Bo pierwej czy później na osadę wyjdziem i będą nas ludziska przepytywać. Przepytają raz i drugi, a wnet się okaże, że ze Spichrzy idziemy, a od podobnej nowiny do starościńskiej wieży krótka droga. A braciszków Cion Cerena zawdy gromada wędruje po gościńcu i ludzie ani ich śmią pytać. Jeszcze grosiwo w rękę wciskają.

– Dobrze, stary, gadasz! – Rebeliant z rozmachem klepnął go po plecach. – Łebski z ciebie człek. Tak uczynim. Tyle że nas dwóch, a osiołek jeden i kapłańska szata jedna.

Pan Krzeszcz poczuł, jak chłodne ciarki przebiegają mu po grzbiecie. Troje ludzi bez mrugnięcia zaszlachtował, pomyślał, spoglądając na żylaste ramiona farbiarza. Co mu przeszkodzi czwartego trupa w chyżu zostawić? Przecie nie poczciwość.

– Żadna to przeszkoda – rzekł ostrożnie. – Gadałem wam o klasztorze w Dolinie Thornveiin. Przeoryszą tam z dawien dawna świątobliwa mateczka, co jak powiadają wszelaką chorobę może z człeka modlitwą wypędzić. Tedy niech się jeden z nas przytai pod pozorem żebraczego braciszka, co nieszczęsnego opętańca wiedzie do opactwa. Tym sposobem nie tylko otwarcie traktem powędrujemy, ale jeszcze nam naród będzie gościny użyczać i drogę wskazywać, bo tutaj wszyscy przywykli do podobnych pątników.

Rebeliant przymrużył oczy i namyślał się długą chwilę.

– A nie oszukasz ty mnie aby, ojciec? – spytał wreszcie podejrzliwie. – Bo jak między ludzi wejdziem, starczy palcem wskazać i krzyknąć, żem rebeliant. Nim pacierz odmówicie, na gałęzi zawisnę.

Pan Krzeszcz spojrzał na niego szczerymi niebieściuchnymi oczyma.

– Skądże wam podobna rzecz w umyśle postała? – spytał z żalem. – Toć my są towarzysze, nam się wspierać trzeba. Ja tego zrazu rzec nie chciałem, bom nie wiedział, ktoście. Ale skoro rozumiem lepiej, żeście człek mężny, wielkiego serca i wiele dla sprawy gotów uczynić, tedy szczerze wyłożę, z kim wam przyszło wędrować – tutaj rebeliant spojrzał nań z powątpiewaniem, lecz pan Krzeszcz tylko powietrza nabrał w płuca i potężniej jeszcze rzekł. – Jam ze specjalnego poruczenia Rutewki do książęcych ogrodów był posłany.

– Byliście w cytadeli? – w oczach buntownika zabłysły ciekawość i szacunek. – Jakoż tam bywało? Pono książęcy na koniec krwawą łaźnię naszym zgotowali.

– Zrazu myśmy w przewadze byli – dumnie oznajmił pan Krzeszcz. – Jaza prowadził.

– Jaza prawy rebeliant – potwierdził Siny Paluch. – Żyw on jeszcze?

– Jakeśmy bramę dobywali, obok mnie biegł, jednak potem nas ciżba we dwie strony obróciła. Bom ja nie po to był od Rutewki wyprawion, żeby pachołków tłuc, ale w sprawie inszej zgoła. Donioślejszej. Przykazano mi żalnickiej kuternóżce łeb ukręcić.

– Zarzyczce? – zdumiał się rebeliant. – A w czym nam zawiniła? Ot, mieszczaństwo tłuc, lichwiarzy powywieszać albo nawet kapłaństwo precz popędzić, to rozumiem. Ale co nam do żalnickiej księżniczki?

– Czy wam się zdaje – pan Krzeszcz wyprostował się z godnością – że wam Rutewka wszystko gadał? Ano, to ja wam powiadam, że on wiele rzeczy taił. Bo musiał taić! Książę pan szpiegów po gospodach trzymał, a między samymi spiskowcami zdrajcy byli…

– Wy moim towarzyszom nie ubliżajcie! – targnął się Siny Kciuk. – Jam was na naradach u Kurzopłocha nie oglądał. A jakem was w tych chaszczach popod Spichrza znalazł, portkami ze strachu trzęśliście, aż smród szedł po bokach! Widzicie go, rebelianta! Godniejszym od siebie zdradę zadajesz, dziadu.

– Nie bądźcież głupi! – huknął pan Krzeszcz, choć duszę miał na ramieniu, że go zaraz prostak zaszlachtuje. – Nikt dzielności waszym towarzyszom nie ujmuje. Ale jak wam się widzi, czemu człek tak mądry i roztropny, jak Rutewka, ludzi na zatracenie posłał? Tyle lat rebelię szykował, czemu się w mig na wiatr rozeszła?

– Książę pachołków miał mrowie – niepewnie rzekł rebeliant. – Kto by przeciwko podobnej sile zmógł?

– Et, durnotę gadacie! Toć myśmy zawczasu obrachowali książęcych, ratuszowych i Servenedyjki nawet – wzruszył ramionami pan Krzeszcz – a w narodzie taka była żarliwość, że roznieślibyśmy świńskich synów przede świtem. Gdyby nas nie zdradzono. Bo, widzicie, mości farbiarzu, tak świat urządzony, że jeśli kto przeciwko jednemu książęciu wystąpi, zara mu inne na pomoc ruszą, choćby zwykle w nieprzyjaźni żyli. Dlatego kr omie zwyczajnych spiskowców, co się w piwnicach u Kurzopłocha zwidywali, Rutewka takoż tajne sprzysiężenie zawiązał.

– Po co? – Siny Kciuk skrzywił się pogardliwie.

W czymże wyście, ojciec, mogli Rutewce dopomóc? Człek stary, skołatany i słabowity? W bitce wyście jeno ciężar, ojciec. A z mowy znać, żeście nie swojak, nie Spichrzański. Tedy mi rzeknijcie, jaką z was miałby Rutewka pomoc?

Pan Krzeszcz wargi wydął i pogardliwie popatrzał na rebelianta, w istocie jednak dumał gorączkowo, jakby tu opowieść do bezpiecznego końca doprowadzić.

– Prawda, żem nie ze Spichrzy – rzekł na koniec poważnie – jeno z Żalników. Bo Rutewka dobrze rozumiał, że nie dość księcia Evorintha z tronu zdjąć, a mieszczan z gotowizny obłupić. Nie, nie w tym rzecz, mości farbiarzu, aby łbów kilka uciąć i wszystko na powrót takim samym ostawić! – powtórzył spotężniałym głosem. – Rutewka wiedział, że nie utrzymamy Spichrzy, bo panowie ruszą z odsieczą i po naszych karkach znów wyniosą księcia Evorintha na tron. Tedy rozesłał posłańców w cztery strony świata, wszędy, gdzie żyją ludzie poczciwe, książętom a przeniewierskiemu kapłaństwu niechętni. Bowiem spichrzańska rebelia miała być niczym żagiew, od której wszelkie Krainy Wewnętrznego Morza się zajmą i rozgorzeją.

– Jaka żagiew?! – ryknął Siny Kciuk. – Co wy mi gadacie, ojciec, o Krainach Wewnętrznego Morza, kiedy nas jako psów sponiewierali i wytłukli! Od podobnego gadania tylko z jednego nieszczęścia w drugie popadniemy! Cicho trza siedzieć i o spichrzańskim buncie ani słóweczkiem się nie zająknąć. Bo myśmy ninie spod prawa wyjęci. Nas będzie po równo świecka i kapłańska władza ścigać, jedna za mordy, druga za świętokradztwo.

– Nie jest świętokradztwo przeciwko bluźniercy występować – z mocą orzekł pan Krzeszcz. – A we Spichrzy i książę pan, i świątynia srogo pobłądzili. On, bo się z Pomorcami układał i żalnicką przeklętą księżniczkę pod dach przyjął. A kapłani…

58
{"b":"89146","o":1}