Литмир - Электронная Библиотека

Żebrak pokiwał w milczeniu głową. Stara historia, pomyślał szorstko. Synowie mordują ojców, a córki pozostawiają ich nie pogrzebane trupy krukom.

– Młodego kniazia nie było w Tregli, tak powiadają – dziewczyna uspokoiła się odrobinę, lecz jej głos drżał przy każdym słowie. – Polował. Kiedy wrócił, pokazano mu trupa ojca rozszarpanego przez pospólstwo pod świątynią. Ale ponoć to wcale nie było pospólstwo, tylko poprzebierani możni, których najwyższa kapłanka pobłogosławiła przed posągiem bogini. A teraz kniaziowski kołpak wdziano na głowę Warkowi i Lelka koronowała go w najświętszym przybytku. Ojcobójcę.

Któremu sama przygotowała drogę, pomyślał. Służki Kei Kaella zapragnęły pozbyć się starego Krobaka i dopięły swego. Ale cóż mnie po tym?

– A trzy dni temu przybył posłaniec – zaczęła na nowo kapłanka. – I oprócz wieści o śmierci kniazia, przywiózł też posłanie od pani naszego zakonu. Posłanie, w którym przepowiedziano nam twoje przyjście, ojcze, i przykazano cię zabić, kiedy tylko przestąpisz próg świątyni.

– Z powodu śmierci Krobaka? – spytał z niedowierzaniem.

– Z powodu znaku boga, który nosisz – wyszeptała kapłanka. – Muszę cię zabić, ojcze, z powodu żebraczej miski Cion Cerena, w której drzemie moc bogów. I co rychlej odesłać ją do treglańskiej świątyni.

Zwajca niespokojnie począł macać w rozgrzanym kurzu, aż natrafił na gładki, metalowy owal. Czy to możliwe, pomyślał ze zdumieniem. Czy naprawdę w tamtą noc, kiedy ślepy pełzałem po pomorckim brzegu, obdarowano mnie całą mocą Jałmużnika? Czyżbym od tuzina lat obracał w palcach nieskrępowaną potęgę boga?

Tak, znał legendę o jedenastu znakach wykutych w kuźniach Kii Krindara i ukrytych na obu brzegach Wewnętrznego Morza, po jednym w każdej krainie – oprócz żebraczej miski Cion Cerena, która nierozpoznana przemierza trakty, podobnie, jak sam Jałmużnik wędruje pod pozorem zwykłego śmiertelnika. Moje szczęście, pomyślał, moje szczęście, które spadło na mnie niespodzianie i nigdy nie odeszło. Aż do dzisiejszego dnia.

– To, co robi Lelka, jest złe – kapłanka kurczowo ścisnęła palce jego jedynej ręki. – Zawsze było. Wiedźmy, które skowytały nocami w podziemiach świątyni, i nocne narady z kniaziem, kiedy stanowili o życiu i śmierci bojarów. Wszystko nie tak… Nie tak, jak trzeba, ale kto mógł ją powstrzymać, córkę Krobaka ze srebrnym wrzecionem bogini u pasa? Która z kapłanek, co przysięgały posłuszeństwo w najświętszej sali przybytku, pod pękniętą kopułą, przez którą przeświecały gwiazdy? Ja nie potrafiłam, ojcze, i dlatego ukryłam się na samym krańcu sinoborskiego władztwa, z dala od wzroku Lelki i jej zamysłów, z dala od kniazia i jego syna. Widać jednak niedostatecznie daleko. I jeśli teraz pozwolę ci odejść, jeśli złamię przysięgę, moje bluźnierstwo będzie równie plugawe jak wszystko, co czyni Lelka. Czy rozumiesz to, ojcze? Czy rozumiesz?

Z trudem stłumił uśmiech: nie chciał jej obrazić. Po tych wszystkich latach włóczęgi z dala od Wysp Zwajeckich, gdzie nie budowano świątyń, wciąż nie rozumiał kapłanów Krain Wewnętrznego Morza. Nie umiał zgadnąć, co kazało im przywdziewać kapice z grubo uprzedzonej wełny i pędzić jałowe, smętne bytowanie w przybytkach bogów. Nawet w klasztorze Cion Cerena, gdzie przygarnięto go przeszłej zimy – braciszkowie byli bogobojnymi ludźmi, przyznawał to otwarcie, zacnymi, miłosiernymi i skłonnymi do litości. Ale cała reszta, posty, modły i wyrzeczenia… Bez dziewek, co ogrzeją zimową nocą łoże, bez gorzałki, co sprowadza na człeka wesołość i zapomnienie, bez kamratów, sprośnych przyśpiewek i gry w kości.

Nie potrafił tego pojąć.

Rozumiał jednak bardzo dobrze, że cokolwiek przygnało tę dziewczynę do zakonu Kei Kaella, być może nigdy już nie zdoła z czystym sercem przyklęknąć przed posągiem bogini – obojętne, czy złamie rozkaz Lelki, czy też wypełni go do końca.

Posłyszał, jak przeorysza pochyla się niżej nad twardo ubitym gościńcem i dotknął palcami jej głowy, wyczuwając pod klasztorną nawitką ciasno splecione warkocze. Ileż może mieć lat, pomyślał z nagłym smutkiem. Nie więcej niż półtora tuzina – na Wyspach Zwajeckich tańczyłaby w wiosennym korowodzie i rzucała wianki na wodę w święto Morskiego Konia.

Nigdy nie miał córki. Nigdy nie wybudował własnego dworca, nie wziął niewiasty. Był czas, że wracał z wikingu z rękoma pełnymi dobra. Z łatwością mógł kupić szmat ziemi i nazwać go własnym imieniem, ale zanadto pędziło go po świecie, by gdziekolwiek zapuścić na dobre korzenie.

Pamiętał jednak, jak kiedyś spadł z gromadą pomorckich frejbiterów na klasztor Sen Silvara na jednej z południowych wysp. Pamiętał ucztę w niskiej komnacie przybytku, przed posągiem boga, do którego przywiązano przeoryszę, starą wiedźmę, która przeklęła go po trzykroć, nim Pomorzec przytknął pochodnię do jej długich, siwych włosów. Pamiętał mniszkę, która jęczała pod nim cicho w ciemnej celi, równie młodą i przerażoną jak to dziecko, któremu rozkazano go zabić.

To zdarzyło się dużo wcześniej, nim Pomorcy najechali Żalniki, przypomniał sobie. Gdyby urodziła córkę, nie byłaby wiele starsza od tej dziewczyny. Dziwna rzecz. Przekleństwa bogów dościgają nas prędzej czy później.

– Cicho już, cicho – przyciągnął ją do siebie niezdarnie jedyną ręką, zastanawiając się, jak dziwnie muszą wyglądać, ślepy żebrak i klęcząca przed nim przeorysza. – Cicho, dziecko. Czegokolwiek pragnie Lelka, jesteśmy nie więcej niż narzędziami w rękach bogów.

Wciągnęła powietrze: ciche westchnięcie, wciąż pełne niedowierzania – i nadziei.

– Przyszedłem do klasztoru, żeby prosić o łaskę – ciągnął coraz pewniejszym głosem, teraz, kiedy wiedział dokładnie, co chciała usłyszeć. – O kęs strawy i suche legowisko na parę dni, nic więcej. To zimnica, dziecko – podniósł głowę, jakby mógł spojrzeć jej w twarz pustymi oczodołami. – Czegokolwiek pragnie Lelka, bogini nie bez powodu przyprowadziła mnie do klasztoru. Kiedy umrę, moje błogosławieństwo będzie z tobą. Kiedy poniesiesz żebraczą miskę Cion Cerena do treglańskiej świątyni.

To nie będzie trudne, pomyślał. Jedna zimna noc w krużgankach opactwa, kaszel i krwotok, którego nie zdołają powstrzymać. Dość, żeby ją przekonać o łasce bogini – jakby którekolwiek z nich było łaskawe. Jakby którekolwiek z nich dbało o śmiertelnych.

Jednak przez chwilę bardzo mocno zapragnął uwierzyć we własne kłamstwo.

* * *

Fortuna ponad wszelką wątpliwość nie dopisywała panu Krzeszczowi. Aż się wzdrygnął na wspomnienie spotkania z żalnicką księżniczką. Nie dziw, że przeklętnica blisko wiedźmy się trzyma, pomyślał z odrazą, bo sama też wiedźma albo i gorsze plugastwo. Z rozmysłem zastąpiła mi drogę, przeklętnica, sarknął w myślach, abym nie mógł opowiedzieć księciu Evorinthowi o rebelii, co ją Koźlarz knuje na zgubę bogów i Krain Wewnętrznego Morza. A szkaradna jaka! Nic innego, jeno zła krew, zgnilizna i ohyda. Jaki brat, taka siostra. Na dodatek utyka. Kolebie się i zatacza, jakby ją kto kosturem przetrącił i kości pogruchotał. A trzeba było ją zatłuc dawno temu, bo przecie z niej pożytku żadnego nie masz. Toć psu wściekłemu żyć nie pozwalają, a podobne parszywstwo plącze się po świecie. I na co?

Zrazu zdawało się, że wszystko łatwo pójdzie, bo wiedźma okazała się niewiastką mizerną i słabowitą. Coś wrzasła cienko, piskliwie, lecz pan Krzeszcz trzasnął ją z całych sił w gębę, aż jucha poszła, i sztyletem po żebrach przejechał porządnie. Księżniczka przypatrywała się temu z rozwartymi ustami, a potem, kiedy odepchnął nie dobitą wiedźmę między karłowate sosenki, cofnęła się o krok, jak we śnie. Głos w umyśle pana Krzeszcza wzmógł się i spotężniał niczym spiżowy dzwon. Pchnął nożem, przekonany, że sam bóg powoduje jego ręką. Nie mógł chybić, lecz nim jeszcze sięgnął dziewczyny, coś przebudziło się na dnie oczu Zarzyczki. Księżniczka spojrzała na niego – w sposób, w jaki patrzyły jedynie wiedźmy, kiedy gorzała w nich ciemna, przeklęta magia. I uderzyła – jak uczyniłaby wiedźma.

Coś wybuchło, rozpękło się pod czaszką pana Krzeszcza. Ból oślepił go, powalił na kolana. Zaskowytał zduszonym głosem, jego ręce drgały, wyrywając kawały darniny. Zapamiętał jeszcze metaliczny smak krwi z przegryzionego języka. Potem wszystko pokryła bezkształtna mgła, zaś słowa Zarzyczki dobiegały z wielkiej odległości. Jeśli istotnie cokolwiek mówiła, gdyż ten potężny, pełen wściekłości głos równie dobrze mógł należeć do opiekuńczego bóstwa, które przewiodło go pomiędzy niebezpieczeństwami wędrówki przez Góry Żmijowe. Bóstwa, które pan Krzeszcz zawiódł właśnie wtedy, kiedy najbardziej pragnął mu służyć. Przeklęta moc żalnickiej kuternóżki pochłonęła go niby ciemna rzeka.

I najpewniej ocaliła. Bowiem kiedy leżał bez życia na murawie, książę Evorinth przyszedł nieco do siebie. Przed świtem w splądrowanych ogrodach cytadeli zaroiło się od pachołków. Buntowników, po większej części spitych darmowym trunkiem i objuczonych zrabowanym dobrem, pogromiono bez wysiłku. Nikt się tam nie oglądał na prośby o miłosierdzie ani nie brał jeńca. Szczęście pana Krzeszcza, że go w zamieszaniu i pośpiechu wzięto za kolejnego trupa.

Pachołek, co go wypatrzył pomiędzy krzakami, przetrząsnął mu tylko starannie kieszenie, pozbawiwszy zrabowanego tobołka i butów. Potem kopnął ze dwa razy dla pewności, że zaś się pan Krzeszcz nie poruszył, pospołu z resztą rebelianckiego ścierwa wrzucono go na furę. Książę Evorinth jasno oznajmił, że żadnego pogrzebu dla buntowników być nie może. A jeśliby kto krewnych bądź powinowatych szukał wedle Psiego Ruczaju, powiedział książę, takoż przed zachodem słońca skończy na dusienicy. Nikt więc za bardzo nie grzebał między trupami i pan Krzeszcz bez dalszych przygód wyczołgał się na boży świat. Cały był okrwawiony i cuchnął padliną. Dowlókł się jakoś do strumyka, byle dalej od stosu, przy którym tłumnie zaczynały się krzątać zdziczałe psy. Od smrodu krwi i widoku ociężałych much uwijających się po okolicy ledwo mógł oddychać. Pochylił się, nabrał wody w ręce. Strumień toczył się wolno, a pan Krzeszcz nie rozpoznał starca o pobrużdżonej twarzy i siwych włosach, który spoglądał nań z własnego odbicia.

56
{"b":"89146","o":1}