Balwierz, a właściwie balwierka, okazała się przykrą, swarliwą staruchą. Na widok kompanii wychyliła się z okna, na którym miała porozkładane narzędzia swego rzemiosła, i z miejsca poczęła im złorzeczyć.
– Mnie tam za jedno, kto jesteście – ucięła tłumaczenia karła. – Wy mnie ócz nie próbujcie mamić, bo dobrze wiem, za jakie kurewstwo was do łysego postrzygli. No co, ladaco, ślepia wytrzeszczasz? – rzuciła ku żalnickiej księżniczce, która istotnie przypatrywała się jej ze zdumieniem. – Myślisz, że jak sobie na łbie warkoczyków pozaplatasz, niby pani ze dwora, to człek złego nie rozpozna? Złażą się, psiakrwie, z całych Gór Żmijowych jako muchy do lepu. Niby się na służbę najmują, ale zamiast gary czyścić, całe dnie po ulicach łażą, kuprami kręcą. Poprzebierane, wyszminkowane, że obraza boska. To ja powiadam, bardzo dobrze, że postrzygli, szkoda tylko, że nosa za bałamuctwo nie obcięli i czoła żelazem nie napiętnowali. Żelazem grzech wypalać trza!
Co jeszcze o grzechu rzec chciała, nie usłyszeli, bo zeźlona Szarka pochwyciła za okiennice i z rozmachem balwierski sklepik zamknęła, srodze gospodyni gębę przytrzaskując. Ze środka dobiegł łomot i przytłumione, lecz paskudne przekleństwa. Szarka roztropnie przyspieszyła kroku.
– Ludzie jacyś niezbyt tu przyjaźni – zauważyła Zarzyczka.
– Spichrzańscy – pogardliwie wyjaśnił Twardokęsek. – Harde i nadęte ścierwa. Wy wiecie, księżniczko, jak oni nas podejmowali, kiedy szczuracy na kopiennickie władztwo ruszyli? Ano zasadzali się wedle samej granicy na uciekinierów i rzezali mężów, niewiasty, dzieciska pospołu. Rabunkiem a krwią niewinną cała Spichrza stoi. Ech, niechby się jaka okazja trafiła – wykrzywił się szpetnie – ja bym im tak za tamte rzezie odpłacił, że i za wiek niewiasty by moim imieniem dzieciaki straszyły. Nadto umyślili sobie, że ichniejsza Spichrza wszego świata cud i pępek. Łżą jako psi! Kędy im do kopiennickiej Stopnicy, co niegdy w Górach Żmijowych stała! Kii Krindar ją wyznaczał, w samym środeczku ziemi, a kto jak kto, ale on przecie na miarach rozumieć się musi. Kowal jest fach solidny, uczony, nie to, co tutejsza kukła, co ją za boga mają. Przecie Nur Nemrut jeno spać a chrapać potrafi! Środka świata on by nie rozpoznał, choćby mu we śnie na sam łeb zleciał…
Rozważania o środku świata przerwał zadyszany wyrostek, który wczepił się w połę Twardokęskowego płaszcza. Lewe oko miał podbite, podeszłe krwią, chałat wytarty i poplamiony. Szarka płynnie zastawiła mu drogę do księżniczki.
– Poczekajcież! – zasapał. – Ja wedle włosów.
– Jak się twoja pani namyśliła, to trochę poniewczasie – zauważyła Szarka.
– E, gdzie by się namyśliła – chłopak wyszczerzył niemiłosiernie spróchniałe zęby. – Nos starej rozbiliście. Sroży się teraz okrutnie i straży krzyczy, a was przeklina takimi wyrazy, że podziw bierze. Ja tak… wedle własnego rozumu… Bo po co macie po innych balwierzach chodzić?
– rozsznurował sakwę i wyciągnął z niej perukę.
– Ukradłeś? Własnej mistrzyni zwędziłeś?
– Jaka ona mistrzyni! – żachnął się wyrostek. – Małpie łacniej brzytwę dać niźli jej. Mistrzem był jej mąż, zmyślny człek okrutnie, i ogolić potrafił jak nikt inny, i w chorobie poradził, i zęba wyrwał… a jak pijawki przystawił! Sam jeszcze peruki postroił.
– Umarł biedaczek? – współczująco spytała wiedźma.
– E, gdzie tam! – wyjaśnił fryzjerczyk z uciechą. – Łońskiego roku od starej uciekł z dziewką do posługi. Dlatego pani na niewiasty służebne strasznie zajadła. Poty do ratusza łaziła i rajcę prześladowała, póki nie uradzili, że się sługi za nierząd postrzygać będzie na Rynku Solnym, przy pręgierzu. Ale i tego jej mało, zarazie. Umyśliła, żeby im nosy obcinać ku przestrodze. Ot, jak oszaleje baba stara, to ze szczętem. Zakład podupadł, czeladników precz popędziła, ledwo ja się ostałem, a i mnie bija, jako chce, choć przecie już po wyzwoleniu. Patrzcie, co mi przed samym świętem uczyniła – pokazał na oko.
– To czemu precz nie pójdziesz? – rozsądnie spytał Szydło. – Po wyzwoleniu twoja wola, iść li zostać.
– Bo jak się starej cholerze zemrze – oznajmił chłopak – a niezawodnie ją rychło żółć zadusi, sam się na zakładzie ostanę. Choćbym miał za schedę krom zakładu wziąć tę cherlawą niedojdę, mistrzową córkę, nic to. Niech mnie biją, póki pora. Potem ja bijał będę.
– Słuszna rzecz zakrzątnąć się wedle swego losu – pokiwał głową karzeł. – I słuszna rzecz podobną przezorność wspierać. Pokażże peruki, chłopcze.
Peruki były rozmaite: zbiegły mistrz dobrze znał rzemiosło, bowiem prócz wymyślnych zapustnych koafiur porobił też bardzo zgrabne podróbki zwyczajnych niewieścich splotów. Wiedźma aż pisnęła z zachwytu nad wielością porozkładanego na murku włosia i poczęła je kolejno przymierzać, raz po raz dopominając się werdyktów żalnickiej księżniczki.
– Chodźmy stąd! – Twardokęsek z nagła pochwycił Szarkę za łokieć. – Czego nam tu szukać? Toż to wszystko nie nasze, nie dla nas ten karnawał nagotowany. Chodźmy, póki jeszcze czas, ani kto po nas płakać będzie. Ja wiem – brnął dalej, starannie unikając spojrzenia przenikliwych zielonych oczu – że wy za żalnickim wypędkiem idziecie. Ale nic wam po nim. Pluńcie na książęta i spiski kapłańskie, szczęścia wam od nich nie przybędzie. Ot, popatrzcie na księżniczkę, szczęśliwa ona może po tym, jak Zird Zekrun łapę na niej kładł? Takoż i Koźlarz… długo się on po Krainach poobraca, nim go cichcem zaszlachtują? A ja was w góry poprowadzę, wysoko, kędy jeno zbójcę a górskie kozy chadzają. Bo przecie i w was zbójecka natura, ani takiej człek nie okiełzna, ani w murzech nie zamknie. Zobaczycie, tam wedle Przełęczy Zdechłej Krowy ścieżki takie, że jeno słoneczko boże wyżej głowy. Przyczaim się, przeczekamy, aż się wszystko utrzęsie, aż przepomną o nas i bogowie, i książęta. Wiecie, ile my razem dopiąć możemy? – pokręcił z zadziwieniem głową. – Zwoła się kompaniję godną, swojaków, co nie spisków, ale zarobku szukają. Już nie po samym gościńcu łupić będziemy, bo jak się na dobre ruchawka zacznie, jak Wężymord na książęta uderzy, wtedy człek roztropny łacnie i włość dla siebie wykroi. Są jeszcze w Górach Żmijowych stare kopiennickie warownie, są twierdze puste. Zda się jeno głośniej krzyknąć. Wyście niewiasta uczona, wiecie, jako to w czas zamętu bywa: fortuna jedne ludzie w wierch, drugie na spód ciska. Tedy zda się zadbać, by nas na sam szczyt wyniosła. Trzeba się wedle swej doli zakrzątnąć, jak ten balwierski pachołek. Zaś wspomnicie żalnickiego zaprzańca, to wam Jagódka wiedźma taki napar uwarzy, że go do reszty zabędziecie…
– Mnie ani napary, ani korczywa nie pomogą – powoli odparła Szarka. – To nie jest… to nie jest tak, jak myślisz, Twardokęsek.
Wiedźma roześmiała się głośno, a niziołek z rozmachem klepnął czeladnika po plecach – widać dobijali targu.
– A w Górach Żmijowych… – ciągnęła Szarka. – W Górach Żmijowych byś mnie bez zwłóczenia katu wydał.
– Może bym wydał, a może i nie – odparł po namyśle Twardokęsek. – Ja żem was na Szczeżupinach dri deonemowi na rzeź posłał, a wyście mnie przez cały zbójecki gościniec jako łysą kobyłę przepędzili. Tedy my kwita, po sprawiedliwości. Ale kiedym wczoraj w Wiedźmią Wieżę popadł, to przecie nie ostawiliście mnie oprawcy. A ja swój honor mam, choćby i zbójecki. I mnie się tak zdaje, że my jedna kompania.
– Nie, Twardokęsek – przerwała dziewczyna. – Wróciłam, bo mi wiedźma potrzebna, nic innego. A co do kompanii – zaśmiała się przyciszonym, złym śmiechem, od którego zbójcę nieodmiennie przechodziły ciarki – to mnie kiedyś nazywali Llostris. Wilczyca, ryża wilczyca…
– I wilki w stadach chadzają.
– Ale jak je głód bardziej przyciśnie, to dożynają co słabszych towarzyszy i na ich ścierwie ucztują. Nie rób ze mnie tego, czym nie jestem, Twardokęsek. Bo choćby cię na głównym spichrzańskim placu ogniem palili, bez słowa obok bym przeszła, nie obejrzała się za siebie. W jednym jednak masz rację: żeśmy coraz głębiej w niewodzie, a nie wiedzieć, czyje ręce sieć dzierżą. I ja tak sobie myślę – uśmiechnęła się samymi kącikami ust – że należy się twego sposobu jąć, Twardokęsek. Trzeba sobie jamę i drogę do ucieczki nagotować. Ani spiskiem, ani skomleniem, tylko starym, zbójeckim fortelem…
Kiedy skończyła, oczy zbójcy zabłysły.