– Prawda – zgodził się książę. – Osobliwie w takowy, jaki dzisiejszej nocy nastał. Podobnego chyba Krainy Wewnętrznego Morza od początku czasów nie oglądały.
– Nie pamiętałem, że córkę macie – odezwał się Prze – męka. – Czas jakiś temu chodził huczek po północy, że wam dziewkę Pomorcy usiekli. Tedym rad słyszeć, że, chwalić bogów, w dobrym zdrowiu panna.
– Ano, widać nie usiekli. Zaś co do zdrowia, to rad będę jak najszybciej do dom ją powieść.
– Racja – przytaknął Przemęka. – To nie jest miejsce dla uczciwych białogłów. Wstyd i zgnilizna.
Po czym zgodnie pokiwali głowami nad marnością świata. Suchywilk poczuł przypływ gwałtownej życzliwości dla najemnika. Wydał mu się człekiem statecznym i rozważnym.
– Tak mi się właśnie zdawało – powiedział. – Wybaczcież, żeśmy nie czekali, ale dziewka młoda jest jeszcze, a sami wiecie, jak to z młodymi bywa. Ot, uwidziało się jej, że w miasto pójdzie. Słowo by rzekła, że karnawału ciekawa, przecie bym nie bronił, jeszcze z tuzin zbrojnych dodał dla obrony. Ale gdzie tam! Ni słowa nie rzekła, harda koza! Rannym świtem wymknęła się z cytadeli. Z waszą siostrą pospołu.
– Z Zarzyczką?! – wykrzyknął Koźlarz. – Zostały w mieście?
– Nie – pokręcił głową Suchywilk. – Naszliśmy ptaszki. I dobrze się stało, bośmy je znaleźli dokładnie w ten czas, kiedy się wieża rozpadała. Strach pomyśleć, co się zdarzyć mogło, bo pobuntowana swołocz drogę do cytadeli na dobre ogarnęła. Szczęściem myśmy się wczora po trochu z Servenedyjkami poznakomili i one nas wedle uprzejmości pod sam świątynny mur bokiem podprowadziły. Huk był straszny i zamieszanie, jak się ta wieża obaliła…
– A czego, na bogów, Zarzyczka szukała w wieży Nur Nemruta? – gniewnie spytał książę. – Ma chyba jakąś świtę – ciągnął z rosnącą złością. – Jakże to tak, żeby dwie niewiasty wymykały się samopas z cytadeli, jak, nie przymierzając, kury z kojca?
– Ponoć z wami spotkać się miała – Suchywilk uniósł brew. – Tak tu wszyscy gadają.
– Czy macie mnie za głupca? – zezłościł się jeszcze bardziej Koźlarz. – Nigdy bym jej nie naznaczył miejsca i czasu spotkania. Zbyt dobrze wiem, co o niej w Krainach Wewnętrznego Morza gadają. Nie wystawiłbym naszego przymierza na podobny hazard. Bo nic teraz nie będzie Wężymordowi bardziej na rękę, niż nas tutaj przydybać i skrytobójczo pod płotem zadźgać.
– Bardzo roztropnie. Chociaż co do waszej siostry, to srogo się możecie omylić. To dziecko jeszcze – dodał, łagodniejąc. – I wedle mojego rozeznania, nie bardziej od was opętana. Ale znać, że przywykła do trwogi i nie dzieje się jej dobrze pod Wężymordowym dachem. Nie dziwota więc, że się dziewczyna rwie do miasta, na swobodę. Pewnie nasłuchała się różności o spichrzańskim karnawale, naobiecywano jej cudów, a tutaj tylko zgliszcza i żałoba. Dalibóg, cudowne zrządzenie, że im się szkoda nie stała i z samymi siniakami z gruzów my je dobywali. A jeszcze szczęśliwszy traf, żem był obok, jak ją zbójcę na schodach cytadeli zdybali.
– Widzieliście ich? – zaciekawił się Przemęka. – Tedy opowiedzcież, bo tutaj rozmaite gadki po ludziach chodzą. Jedni zaklinają się, że pani Jasenka skrytobójców najęła, inni, że zwyczajni rabusie…
– No, zwyczajni rabusie to na pewno nie byli, bo ci najwyżej w tłumie sakiewkę by dziewczynie odcięli. Jam to wszystko z dala tylko widział, bo na trakcie zamieszanie było. Zrobił się tumulcik pomniejszy i w tymże tumulciku na księżniczkę tuzin chłopa się rzucił. Nawet się za bardzo nie kryli. Bez żadnego wstydu, jawnie z szarszunami szli. I pewnikiem zasiekliby na amen, bo myśmy za daleko stali i ani który patrzył, co się tam nad nami, na schodach do cytadeli wyprawiało.
– Tedy kto ich precz popędził? – spytał Koźlarz. – O tym takoż są słuchy rozmaite. Powiadają, że ją wasi ludzie z pobojowiska unieśli. Inni o Servenedyjkach prawią. Jeszcze inni o wiedźmie jakiejś, co się tam znienacka na schodach pokazała.
– Wiedźmie? – obruszył się Suchywilk. – Żadna to wiedźma była, jeno moja córuchna rodzona. I wy mi takich gadek nie powtarzajcie.
– Wybaczcież – Koźli Płaszcz nie skrywał rozbawienia. – Wiecie sami, jak ludziska wszystko przekręcą a upiększą dla większego posłuchu. Choć jeśli ona tuzin łupieżców samojedna przegnała, rzeknę, żeście dobrze córkę do oręża przysposobili. Lepiej niźli niejednego chłopa.
– Eee, pospolite partacze to byli – niedbale machnął ręką Zwajca. – Ale schody gęsto ścierwem usłała, jakoby ich kosą skosiło. A popatrzeć na nią, jak z tymi dwoma mieczykami między zbójcami tańczyła – pogłaskał się po brodzie z ukontentowania. – Serce roście.
– Dwoma mieczami, powiadacie? – Przemęka spojrzał na niego uważnie. – To chyba nie północny obyczaj?
– Ano nie – sposępniał nieco Suchywilk. – Ale też nie na północy ona chowana. I żadna moja zasługa, że szarszunami wybornie obraca, bom jej tego nie uczył. Dziwna rzecz, jak się ludziom losy plotą. Bo kiedy mi wczoraj wedle tych rezunów mignęła, od pierwszego spojrzenia rozpoznałem, taka do matki podobna. Dorodna dziewka, głowę wysoko nosi i w oczy też śmiele patrzy, nie jak te tutejsze przechery.
– Tedy wyście ją dopiero onegdajszego wieczoru z powrotem naszli? – zdumiał się Przemęka. – Toż cud prawdziwy! Musicie mieć między bogami nielichego orędownika, może i samego Nur Nemruta, bo przecie w jego mieście was owa radość spotkała.
– Nie widzi mi się – mruknął niechętnie Suchywilk – aby Nur Nemrut owe spotkanie naznaczył. Prędzej Zaraźnica.
Żalnicki książę szarpnął głową, jakby gwałtownie chciał coś powiedzieć, ale nic nie rzekł. Zacisnął tylko zęby, aż zatańczyły kości szczęk. Przemęka rzucił mu krótkie, rozbawione spojrzenie.
– Wysoka, postawna dziewczyna – powiedział. – Z dwoma mieczami i obręczą dri deonema na czole. Harda i pyskata jak mało kto. Zielone ślepia. Włosy nosi puszczone luzem na plecach. Udziwienie bierze, że nam wcześniej przez łeb nie przeszło, że to krew Iskry. Może dlatego, że my się na Szczeżupinach spotkali, a tam człek o północnych gadkach nie myśli. Nadto sama rzekła, że jeszcze z dalszego południa wędruje. Czemu ja wiarę daję, bo wiedzie ze sobą jadziołka, a podobnego plugastwa nie widuje się w Krainach Wewnętrznego Morza.
Suchywilk wysłuchał owych rewelacji z pozornym spokojem, nie spuszczając jednakowoż wzroku z Koźlarza, który z początku pobladł, później zaś pokraśniał nieznacznie. I czemuś bardzo uważnie zapatrzył się w baraszkujących pod karłowatą wierzbą biesiadników. Starannie unikając wzroku Suchywilka.
– To nie może być! – wybuchł na koniec książę. – To nie może być wasza córka! Niepodobna!
– Tedy spotkaliście się na Szczeżupinach – powtórzył Zwajca. Takim głosem, że książę uspokoił się w jednej chwili.
– Wsiedliśmy na ten sam statek – wyjaśnił.
Zwajecki kniaź sapnął gniewnie. Nie podobało mu się to wszystko. Jedna rzecz wspólne wojowanie przeciwko Wężymordowi, pomyślał, albo palenie pomorckich okrętów w Cieśninach Wieprzy, ale zgoła inna, jak mi się ten żalnicki wypędek wedle dziewki zacznie pętać. Jej nie gładkie słówka potrzebne, nie gadania o utraconym dziedzictwie na posłaniu z sosnowych gałęzi, tylko kamienny dworzec, suche łoże, komora pobielana i chłop należyty.
Z naszych. Silny a spokojny, bo widać, że ma dziewka szumną główkę i byle kto jej czepcem nie nakryje.
Jeśli ten żalnicki chłystek, ten gołodupiec, pomyślał posępnie, zawczasu dziewczynie we łbie zamącił, tedy bardzo rychło już nie przed samym Wężymordem będzie się po oczeretach chował. Bo ja dziecka ukrzywdzić nie pozwolę. Bo to jest kniaziowska córka. Nie byle chłopka, którą się gdzieś za gumnem wyryćka, między lebiodą a pokrzywami.
Bezwiednie zmacał stylisko solidnego, zwajeckiego toporka.
– Uspokójcież się – poprosił starszawy najemnik. – Nikt waszej dziewce uchybić nie zamyśla. Ani przedsię jej nie uchybił. Usiądźcież na pniaku, przecie nie będziemy na siebie zębów jako psy szczerzyć. Trza się rozmówić. Rozważnie, uczciwie i w spokojności, żeby się za tą przyczyną między nami jakieś kwasy nie zaczęły…
– Jesteście pewni, że to wasza dziewka? – przerwał ostro żalnicki książę, otrząsnąwszy się najwyraźniej z zadziwienia. – Że was jaki bóg nie zwiódł? Nie omamił?
– Jakom własnych rodzicieli pewien – potwierdził oschle Suchywilk. – A jak się wam zdaje? Że bym pierwszą z brzegu przybłędę dzieckiem obwołał? Toć mi kupcy pod Hałuńską Górą niejedną taką oszukańczą córę sprzedać próbowali! Nie, panie, to moja krew. Krew Selli. I nie pozwolę jej ukrzywdzić.
– Nikt jej ukrzywdzić nie zamierza – powtórzył cierpliwie najemnik. – Powstrzymajcie się z osądem, póki całej historii nie wysłuchacie. Pogwarzymy sobie, jak przystoi ludziom starszym i statecznym. A Koźli Płaszcz tymczasem za waszą córką ogrody przepatrzy, bo istotnie tutaj nie miejsce dla niewiasty. Choć z tego, cośmy wcześniej oglądali, nie widzi mi się, by pierwszy lepszy dworak waszą córkę ukrzywdził.
* * *
Pan Krzeszcz wdarł się do książęcych ogrodów w pierwszej fali buntowników. Nie, bynajmniej nie rzucił go naprzód nagły przypływ odwagi. Farbiarze otoczyli pana Krzeszcza zwartą ciżbą, naparli ze wszystkich stron i w żaden sposób nie potrafił się wymknąć. Starał się tylko nie potknąć i trzymać pośrodku, bo na skrajach gromady najprędzej o złą przygodę. Biegł, ile sił w nogach, i ryczał jak reszta. Ściskał w garści długi, nożownicki sztylet, podarunek zacnego farbiarza, z którym się pobratał pod furtką do cytadeli. I przeklinał własną głupotę, która wpędziła go w podobną kabałę.
Inna rzecz, że owej nocy niewiele pozostało we Spichrzy miejsc bezpieczniejszych. Po tym, jak Rutewka spłonął na prowadzącym do świątyni gościńcu, nikt nie kierował rozszalałą tłuszczą. Ktoś krzyknął: „Idą Servenedyjki!", a pijana ludzka horda runęła naprzód, tratując się nawzajem i zadeptując dopalające się resztki podium. Nic to, że naprzeciw znaleźli jedynie resztki świątecznego pochodu, ani też, że nadchodzący przyozdobili się wstęgami z szubienicą, znakiem buntowników. Dwie fale ludzkie runęły na siebie z wrzaskiem.