Nim stopniały lody, pojęła bardzo dobrze, że lekarskie medykamenty mogą jedynie spowolnić agonię. Nie dłużej niż do nadejścia jesiennych pozdrowień, wyznał kniaziowski medyk po tym, jak zagroziła mu gniewem bogini i wiecznym potępieniem. Wspomniała wówczas nieruchome, smutne spojrzenie Skalmierczyka, który pierwszy rozpoznał imię choroby. Lecz tajemnica boleści pani kreglańskiej świątyni była nazbyt ważna, by powierzać ją niewiernemu, i nie pozwoliła sobie na żal, ani nad nim, ani nad samą sobą. Zbyt niewiele pozostawiono jej czasu, by mogła litować się nad kimkolwiek. Tego samego dnia rozkazała przywołać Firlejkę z wygnania.
Bardzo dobrze pamiętała, jak z rozkazu kniazia przyprowadzono ją pierwszy raz do świątyni. Szczupłą, najwyżej tuzin letnią dziewuszkę, która starała się trzymać prosto pomimo szyderstw tłumu i nieczystości, którymi obrzucono ją na trakcie do przybytku Kei Kaella. „Kniaziowska dziwka!", krzyknął ktoś cienko pod samą bramą i zaraz później z twarzy błagalnicy spojrzały na Lelkę siwe oczy Krobaka. Dziewczynka przystanęła niepewnie, o krok przed gromadą drużynników, którzy bynajmniej nie próbowali hamować rozpasanej tłuszczy. Tak, Krobak okazał łaskę, na swój własny sposób. Cały dwór przypatrywał się ceremonii hańbiących postrzyżyn na wielkim dziedzińcu, a potem kazano jej boso przejść pokutny szlak od treglańskiej cytadeli nad brzegiem morza i żebrać o schronienie w kącinie bogini.
Na koniec uklękła w uświęconym, pokutnym geście i posypała nagą głowę odrobiną pyłu spod świątynnego progu, mając za plecami rozradowaną widowiskiem tłuszczę i kopuły cytadeli, połyskujące czerwonym złotem w świetle zachodzącego słońca. Lelka przymrużyła oczy; w górze traktu prowadzącego do kniaziowskiej rezydencji wciąż widziała purpurową plamę Krobakowego płaszcza. Głowa dziewczynki pochyliła się jeszcze niżej, niemal dotykając czołem dębowego progu przybytku. Wreszcie pani świątyni dała znak i dwie akolitki podeszły do Firlejki, by narzucić na pokutną szatę szary płaszcz służki Kei Kaella. Nawet gdy zatrzaśnięto ciężkie, brązowe drzwi, z pokrytej sińcami i zaschłą krwią twarzy dziewczynki nie dawało się nic odczytać.
Pomyślałam wówczas, przypomniała sobie Lelka, że mój ojciec popełnił błąd, odrzucając to dziecko.
W Sinoborzu całą zimę gadano z uciechą, jak stary kniaź Krobak naszedł syna w komorze na nader bliskiej komitywie z kuzynką. Lelka nie dopytywała się, jak to naprawdę z tym było. Dość, że dziewczynkę postrzyżono, niczym zwyczajną dziewkę, i wydziedziczono przed możnymi władztwa. A dzień wcześniej kniaź odesłał syna hen na północ, aż do Czerwienieckich Grodów, nie dbając ani o pogróżki szczeniaka, ani rzewne prośby kniahini, bowiem ta obawiała się dzikich krain i chciała zatrzymać przy sobie najmłodsze, ukochane dziecko.
Kniaź jednak zaparł się, jak to miał we zwyczaju, i powierzył syna Czerwieńcowi, który dzierżył twardą ręką całą północną dziedzinę. Spodziewano się, że surowe obyczaje pogranicza rychło obrzydzą książątku bałamucenie niedorosłych dziewek i inne dworskie sprośności. Nadto, w Czerwienieckich Grodach wciąż niepomału wspominano dawne czasy i rzewnie gadano o minionych swobodach. Kniaziowskie zaufanie miało ująć butnych wojowników, którzy za Krobaka po dwakroć podnosili rebelię przeciwko treglańskiemu panowaniu.
Dobrze to sobie stary obliczył, myślała wówczas Lelka. Wark rychło zapomni o kłótni z ojcem i dziewce odesłanej do świątyni, bo u młodych pamięć krótka a wichrowata. Ani chybi, na koniec wróci nie tylko w dobrym zdrowiu, ale też z drużyną własną spośród tych, co się z nim w Czerwienieckich Grodach będą chować a do miecza wprawiać. Od Czerwieńca takoż się wiele nauczy, osobliwiej, że ten własnych synów nie ma, więc cały majątek i przywiązanie mogą przejść na Warka. Może być, wszystko się nam na dobre obróci. Zaś świątynia nie zubożeje od jednej błagalniczki, choćby i z musu za świątynną bramą zamkniętej. Zwłaszcza takowej, w której żyłach płynie kniaziowska krew.
Ujęła za ramię umorusane dziecko i popchnęła je przed sobą do kuchennej izby, gdzie w wielkiej kadzi przygotowano ciepłą kąpiel. Dziewczynka stała po kolana w parującej wodzie, umazana popiołem i nieczystościami, nie śmiejąc popatrywać ku pani świątyni. Lelka bez słowa podwinęła rękawy i nabrała w garść mydła. Nic dziwnego, pomyślała cierpko. Toć gadają stare ciotki po cytadeli, że najwyższa kapłanka w czas pełni lata na dylu ponad miastem i wytapia magiczny tłuszcz z trupów niemowląt.
Zmyła pierwszy brud, delikatnie dotykając obrzmiałych sińców na żebrach i nogach dziewczynki. Skórę na plecach poprzecinano korbaczem, balwierz takoż nie obszedł się z nią nazbyt delikatnie, jednak miała zgrabne, zdrowe ciało, smukłe i silne, i delikatną twarz w kształcie serca. Kiedy Lelka podniosła ją wreszcie z balii i owinęła świeżym prześcieradłem, opuchnięte i potłuczone usta dziewczynki zaczęły wreszcie drżeć.
– Płacz, dziecko – powiedziała łagodnie, przyciągając jej głowę do szorstkiego sukna swej świątynnej szaty. – Tamto zostało za bramą, wraz z całą resztą. Opłacz je starannie, jak przystoi, nikt nie będzie cię poganiał. A kiedy skończysz – odsunęła ją lekko i zajrzała w szare oczy dziecka – włożysz suknię kapłanki i nigdy więcej nie będziesz nad tym płakać. Rozumiesz?
Lelka nie wiedziała wtedy, że na koniec Wark jeden zostanie z kniaziowego potomstwa, że jej najstarszego brata Czarnogóra okrutnie umęczy w dworcu nad Zawrotem, dwóch innych Pomorcy toporami zarąbią, a czwarty da gardło pod piracką Skwarną. Nie odgadła też, że oprócz sinoborskiego dziedzica w Czerwienieckich Grodach chowa się inne szczenię, takoż naznaczone siwymi oczami kniazia Krobaka. Dziecko, które jeździło w kohorcie boga, pomiędzy widmowymi władcami z mieczem żalnickich kniaziów niedbale przywiązanym na plecach konopnym sznurkiem. I nie podejrzewała, że wszystkie dary, cała opieka ojcowska, sława wśród ludzi i uważanie należne spadkobiercy sinoborskiej korony przypadną obcemu przybłędzie.
Ani tak ze szczętem obcemu, ani przybłędzie, poprawiła się w myślach. Rodzonej krwi Krobaka, po jego córce wyprawionej niegdyś do Żalników. Jednak Czerwienieć nawet nie wspomniał o dzieciaku, ani go nie posyłał do treglańskiej cytadeli. Stary kniaź najpewniej udzieliłby schronienia wnukowi, choć wcale nie po to, aby go w sposobnej chwili z błogosławieństwem wyprawić na podbój utraconej ojcowizny. Tak, pomyślała Lelka, może by nawet kazał go ukoronować niedobitkom zakonu Bad Bidmone, ale gdyby się wreszcie dochrapał żalnickiego tronu, nie on by tam panował, tylko sinoborscy doradcy. I stary Krobak.
Zaś Czerwienieć już wtedy zgoła czego innego pragnął dla dziecka z kohorty boga, a nie on jeden zresztą, gdyż pół północy musiało bardzo dobrze rozumieć, kogo przygarnął na wychowanie. Przyjeżdżali co wiosny do Tregli, wspomniała gniewnie, padali kniaziowi do nóg w wielkiej sali cytadeli, zamiatali szłykami kamienną podłogę przed najwyższą kapłanką, szumnie wychwalali waleczność młodego księcia. I żaden ni słówkiem nie zająknął się o Koźlarzu. Nikt nas nie ostrzegł.
Tymczasem na sinoborskiej ziemi rosło dziecko, które oglądało sławetny spór Bad Bidmone z Zird Zekrunem i wędrowało wśród lodów z widmami dawnych władców. Pewnie, rozprawiano trocha o wyrostku w szłomie ozdobionym białą kitą, co ledwie od ziemi odrósłszy prowadził wojowników przeciwko Pomorcom. A także o tym, że morski drobiazg z głębin Wewnętrznego Morza pokłonił mu się do kolan, zaś bogowie obdarzyli szczęściem większym niż któregokolwiek z żywych śmiertelników. Aleśmy myśleli, że to jedna z owych bajd, co każdej wiosny spływają z północy, niczym kra.
Komu by w głowie postało, żachnęła się ze złością, że Czerwienieć obróci Warka w najbliższego towarzysza żalnickiego księcia?
Potem ledwo żywy posłaniec wpadł na podwórzec treglańskiego dworca, przynosząc wieści o nieudanej wyprawie na pomorcki brzeg i spaleniu Czerwienieckich Grodów. W dwa dni po nim na ten sam dziedziniec zajechał Wark, z dwoma wojami u boku, w pogruchotanym bechterze, z ramieniem obwiązanym pokrwawioną szmatą i ze świeżą szramą na gębie. Pamiętam jak dziś. Do białego świtu siedziałam z kniaziem w gościnnej izbie świątyni. Krobak nic nie gadał. Nogi moczył w cebrzyku z naparem wrotycza, bo mu podagra straszliwie dokuczała, wąs żuł i raz po raz kazał dolewać miodu do kubków. Nie wiem, nad czym dumał. Czy nad synem, którego mu na dalekiej północy ze szczętem odmieniono, jakby go leśne dziwo matce z kołyski wykradło? Nad przewrotnością sługi, co go oszukał? Czy też nad wnukiem, którego nigdy nie oglądał na oczy?
Ja myślałam o mieczu żalnickich kniaziów, jednym z jedenastu boskich znaków wykutych w ogniach Kii Krindara Od Ognia I Miecza, w tajemnej kuźni gdzieś wśród szczytów Gór Żmijowych. Moc ze starych legend przesunęła się ponad czubkami moich palców, by na nowo zniknąć z sinoborskiego władztwa. A Wark nie potrafił nawet zgadnąć, dokąd powędrowała.
Tymczasem w komnatach cytadeli, pod strażą, dziedzic tronu rwał się i tłukł, jak młode wilcze po klatce, to chciał ludzi zbierać i Pomorców gromić, to znów za Czerwieńcem i Koźlarzem ruszać na wygnanie.
Nim noc dobiegła końca, pani przybytku rozkazała odesłać Firlejkę z treglańskiej świątyni i jeszcze jedno drobne wrzeciono bogini poszło w ruch. Niespokojnie wyczekiwała ostrego dźwięku kołatki u wrót. Wyrzutów, pytań, próśb. Nic takiego nie nastąpiło. Wark mówił tylko o dziecku z kohorty lodowego boga, o wyprawach na Pomorców i pomście za rzeź zgotowaną Czerwienieckim Grodom. W istocie, próbował nawet uprowadzić jeden z okrętów zacumowanych w treglańskiej cieśninie i podczas posłuchania we kniaziowskim dworcu otłukł po gębie kapłana Zird Zekruna. Po tym ostatnim wyczynie Krobak zawarł syna w ciemnicy, ale po siedmiu dniach jego spadkobierca wychynął na boże światło z gniewnie zaciśniętymi zębami i żadną namową nie dał się nakłonić do rozsądku. Jeśli nawet pamiętał siwooką kuzyneczkę, która wykradała dla niego orzechy w miodzie ze słojów w spiżarni i pozwoliła się przyłapać w zbyt wysoko zadartej spódnicy, żadnym gestem nie dał tego po sobie poznać. Lelka przypuszczała, że gdyby Firlejka przesunęła się przed nim na gościńcu w swojej szarej świątynnej sukni z prostego kołtryszu, nie odwróciłby za nią spojrzenia.