– Po co ona w miasto lazła? – burknął ze złością Szydło. – Trzeba było w alkowie siedzieć z akuszerkami w podobnych rzeczach obeznanymi, a nie włóczyć się samopas. Ot, zachciało się babie maskarady. Przez te hałasy jeszcze i my gardło damy!
Szarka przyklękła przy wojowniczce, mówiąc coś bardzo cicho w języku, którego księżniczka nie umiała rozpoznać. Później delikatnie rozchyliła resztki koszuli. Rana wciąż krwawiła obficie. Nawet gdybyśmy znaleźli medyka, pomyślała Zarzyczka, nie zdołamy jej pomóc. Ale dziecko… dziecko może być jeszcze żywe. Jakby rozumiejąc, wojowniczka uchyliła powieki. Jej oczy były ciemne i zeszklone bólem. Urywanym głosem, pomiędzy kurczami, powiedziała coś niemal niedosłyszalnie, a wiedźma pochyliła się jeszcze niżej i odwiecznym gestem ujęła jej rękę.
Na uliczce wrzasnął ktoś cienko, piskliwie i księżniczka odruchowo przykucnęła w krzakach. Szarka nakryła twarz Servenedyjki, tłumiąc jęk, i pytająco popatrzyła ku pobladłej wiedźmie. Rodząca wygięła się spazmatycznie, jej oddech przeszedł w charczenie.
– Za szybko – powiedziała przyciszonym głosem rudowłosa. – Dziecko rodzi się nazbyt szybko.
– Wody trza gorącej nagotować – karzeł z chrzęstem wyłamywał palce. – I płótna świeżego.
Wiedźma podniosła głowę i popatrzyła na niego z politowaniem.
– Skąd? – spytała roztropnie. – I po co?
– Tradycja – słabym głosem wyjaśnił Szydło, lecz na tym się konwersacja urwała, bowiem na widok ciemnej strugi krwi i wód płodowych karzeł posiniał i osunął się między wybujałe chwasty.
Ani Szarka, ani wiedźma nie obejrzały się.
– Odsuń się – powiedziała szorstko rudowłosa, klękając między kolanami Servenedyjki.
Księżniczka zacisnęła dłonie w pięści, nie czując nawet, jak paznokcie przebijają skórę. Oby wiedziała, co robić, powtarzała w myślach niczym modlitwę, oby wiedziała… Odwróciła spojrzenie, kiedy Zwajka wyjęła nóż. Nie słyszała już odgłosów szarpaniny w zaułku, tylko własny ciężki oddech. I zaraz później zobaczyła dziecko. Okrwawione, pokryte jakąś dziwną mazią. Nie wydało żadnego dźwięku, a wojowniczka leżała równie cicho na stercie pogruchotanych dachówek. Wiedźma ujęła je w ręce, odwróciła delikatnie, wytarła mu twarz rękawem sukni w kolorze burgunda. Dziecko poruszyło się nieznacznie. Miało wielką głowę o pomarszczonej twarzy, drobny tułów i doczepione pod dziwnym kątem nogi. Zapłakało czy też raczej zaskrzypiało słabiutkim głosem.
Nie podnosząc się z klęczek, Szarka zdjęła z szyi łańcuszek. Zarzyczka dostrzegła, że zdobi go jedynie prosty wisiorek w kształcie księżyca w nowiu. Rudowłosa wyszeptała coś i delikatnie położyła miesięczny sierp na piersi dziecka.
Noworodek rozprostował drobniutkie palce. W piąstce ściskał zastygłą grudkę krwi.
* * *
Pościg za Krogulcem przygotowano przy najwyższej z bram. Dwóch kapłanów stało za drewnianym pulpitem i z powagą spisywało imiona biegaczy. Byli wśród nich zarówno dziedzice szlachetnych, spichrzańskich rodów, mieszczańscy synowie, czeladnicy, jak i pospolity człowiek. Kapłani nie robili między nimi żadnej różnicy, kazali się tylko rozdziewać do koszul i nogawic. Bardzo też pilnie sprawdzali, czy nie ukrywają broni, bo się poprzednio nie raz trafiało, że zawodnicy, porzuciwszy Krogulca, poczynali się najzwyczajniej okładać kułakami, a od pięści rychło przychodziło do noży.
Sam zwyczaj pogoni za Krogulcem był równie stary jak Spichrza. Miejscowi gadali, że w czasach, kiedy narody osiedlały się w Krainach Wewnętrznego Morza, właśnie krogulec doprowadził ich przodków do podnóża Jaskółczej Skały. Miał się wiele dni unosić przed książęcym wierzchowcem, gdy zaś wreszcie na ziemi przysiadł, władca pojął niezawodnie, iż bogowie naznaczyli to miejsce na siedzibę jego ludu. Odtąd na pamiątkę dawnych czasów rokrocznie urządzano na świątynnym gościńcu wielkie zawody.
Ludzie ściągali dla owej rozrywki z całych Gór Żmijowych albo jeszcze z dalszych stron, bowiem szczęśliwca, który pochwycił Krogulca, ogłaszano Królem Żarów. Przez trzy następne dni sprawował władzę w mieście, czego znakiem były klucze do bram, które mu uroczyście i przy dźwiękach werbli rajcowie wręczali. Król Żarów dobierał sobie służbę spomiędzy żebraków i trefnisiów, odbywał w ratuszu prześmiewcze sądy i ogłaszał rozmaite edykty. Zazwyczaj były to jedynie zabawy, szumne i sprośne, lecz w gruncie rzeczy niewinne. Poborcy podatkowi chodzili po zasobniejszych kamienicach i zbierali daninę w trunkach i mięsiwie, w lektykach obnoszono co sławniejsze ladacznice, zaś okoliczne chłopstwo nie raz i nie dwa poturbowało zacnych mieszczan. Zdarzyło się jednak kilka razy, że po przywróceniu porządku straty były tak znaczne, że rozjuszeni rajcowie kazali cichaczem Króla Żarów utopić w studni na Rynku Siennym. Wprawdzie nikt ich na mordzie jawnie nie przyłapał, ale ludzie swoje wiedzieli. Odtąd spichrzańskie karnawały były jakby spokojniejsze.
Pościg za Krogulcem również nastręczał wiele niebezpieczeństw. Ptaszysko, jak to ptaszysko, nie baczyło na godność ani urodzenie zawodników i gnało, gdzie popadnie, podfruwając, na ile mu pozwalały podcięte zawczasu skrzydła. Sami zaś zawodnicy w walecznym zapale też się zanadto po bokach nie rozglądali. Zdarzyło się, że przestraszony Krogulec wpadł na świątynny dziedziniec, co skończyło się potłuczeniem wielu znamienitych posągów i poturbowaniem kilku nader szlachetnych mnichów. Innego razu jakiś bardziej chyży ptak podfrunął nieco wyżej, zaś pościg ruszył za nim po dachach bez najmniejszego wahania. Wtedy właśnie najstarszy syn burmistrza haniebnie skręcił kark, wpadłszy do miejskiego wychodka, gdyż leciwe dachówki nie utrzymały jego ciężaru.
Mimo wszystko, zabawa była przednia. Tratowano stragany i siebie nawzajem. Wbrew wszelkim zakazom zawodnicy bez żenady okładali się pięściami. Wedle zadawnionej niechęci, gromady tubylców tłukły przybyszów z Gór Żmijowych, którzy odpłacali im z równą zaciekłością. Żacy gnali ławą, tratując wszystkich po równo. Rozstawieni wzdłuż gościńca grajkowie dęli w trąbki i fujarki. Grały werble. Wychylone z okien mieszczki zachęcały zawodników do usilniejszych wysiłków, czyniąc nader hojne obietnice.
Przerażony krogulec mknął, ile sił w nogach.
Takoż i tego roku wszystko odbyło się zgodnie z tradycją. Niby miasto było w żałobie, ale nikt nie zamyślał odwoływać pościgu za Krogulcem. Kapłani słyszeli już to i owo o tumulcie na Rynku Solnym, ale nie chcieli jeszcze bardziej pospólstwa rozjuszać opieszałością czy, tym bardziej, jakimi przeszkodami. Przy tym nie obawiali się zanadto o własne bezpieczeństwo, bo we wszelkich terminach spichrzański ludek miał godziwe poszanowanie dla sukni duchownej i świątynnych zostawiał w spokoju.
Jakkolwiek więc kapłani spostrzegli, że wśród zawodników aż roi się od przebierańców, skrywających twarze pod maskami rozmaitego plugastwa, nie przejęli się tym nadmiernie. Nie strwożyły ich też pogłoski o dziwnym żebraku, który jakoby prowadził świąteczny korowód i nader dziwaczne herezje wygadywał. Byli prostymi świątynnymi mnichami, mieli swoją robotę i czynili jej zadość. Rozumieli, że prędzej czy później świątobliwy Krawęsek dopadnie bezbożnego żebraka, zaś książę Evorinth rozprawi się z przywódcami tumultu. Ostatecznie, podczas spichrzańskich karnawałów zawdy się nieco ludziska kotłowali.
Przed bramą, na przystrojonym żółtym suknem i suto przybranym kwieciem podeście szlachetna Nawojka, burmistrzowa córka, niecierpliwie czekała chwili, kiedy będzie mogła dać znak rozpoczęcia wyścigu. Zaszczyt ów spotkał Nawojkę pierwszy raz w życiu, dlatego bez sprzeciwu znosiła ścisk, gwar i nieznośny zaduch pachnideł. Na dodatek lampiony, którymi suto obwieszono podium, kopciły niemiłosiernie. Była to ozdoba nader niebezpieczna. Z tuzin lat wcześniej zdarzyło się bowiem, że całe podium stanęło w płomieniach, kiedy mocniejszy podmuch wichru przewrócił jedną z oliwnych lampek. Chorągwie z wizerunkami żmij ów i żółte płótno, którym przykryto drewnianą konstrukcję, zajęły się bez zwłoki i jedynie dzięki przytomności Servenedyjek udało się uratować większość przerażonych patrycjuszek.
Jednakże dzisiejszego dnia pogoda była bezwietrzna, co bynajmniej nie sprzyjało stłoczonym na podium niewiastom. Matka Nawojki, gruba i przedwcześnie postarzała niewiasta, dyszała ciężko, z całego serca przeklinając męża, który zmusił ją, żeby dla uczczenia święta włożyła ciężki płaszcz ze złotogłowiu. Była spokojną, zgodliwą kobietą. Urodziła małżonkowi jedenaścioro dzieci, z których piątka szczęśliwie dożyła dojrzałego wieku, i nigdy nie narzekała na jego skąpstwo czy kłótliwość. Jednakowoż w poranek Żarów nieodmiennie budziła się w swarliwym, posępnym nastroju. Nienawidziła świąt.
Wreszcie szlachetna Nawojka upuściła chusteczkę. Był to gest o tyle bzdurny, że pościg i tak rozpoczął się wtedy, kiedy kapłani zdołali przekonać opornego Krogulca, aby przyłączył się do ceremonii. Wylękłe ptaszysko zaszyło się bowiem w najdalszym krańcu klatki i za nic nie chciało wyjść, trzepocząc świeżo podciętymi skrzydłami i zajadle broniąc kryjówki. Na koniec podziobani do krwi słudzy Nur Nemruta wezwali na odsiecz Servenedyjkę, która, nie żywiąc większej nabożności wobec spichrzańskich obyczajów, podniosła kojec do góry i zwyczajnie wytrząsnęła Krogulca.
Zawodnicy rzucili się za nim rycząc i pohukując. Kiedy tuman kurzu opadł nieco, pokazało się, że przed bramą leży trzech poturbowanych pątników. Jeden ściskał złamaną nogę i donośnie przeklinał Spichrze, Żary, Krogulca i Nur Nemruta pospołu, za co go zaraz kapłani kazali wrzucić do świątynnego loszku, bo nieszczęście nieszczęściem, ale bluźnić nie Iza. Drugi nie ruszał się za bardzo, widać dokładniej stratowany, ale dychał jeszcze, więc go poniesiono do szpitala. Trzeciemu spomiędzy łopatek wystawała drewniana rękojeść, więc przewodzący kapłanom tylko obojętnie wzruszył ramionami.
Nawojka przyłożyła do nosa chusteczkę. Oczy jej łzawiły od kurzu, stan sukni z żółtej kitajki uwierał nieznośnie i wszystko było nie tak, jak należy. Pościg gnał gdzieś daleko w dole gościńca i rozżalona dziewczyna pojęła, iż miejsce na podium, aczkolwiek wielce zaszczytne, bynajmniej nie oznacza, że zobaczy coś ciekawego.