W kącie przy kontuarze niewiasta w czepku gospodyni i z kluczami przy pasie nawet nie usiłowała znaczyć wypitych kufli. Z tylnej izby słyszał zbójca słabe kwilenie dziecka. Kiedy zapłakało głośniej, gospodyni uczyniła drobny gest, jakby miała zaraz pobiec do alkierza, lecz jedynie mocniej przytuliła do piersi kilka glinianych tabliczek, na których zwykle zapisywano rachunki.
– Witamy, witamy – Jastrzębiec łaskawie skinął wchodzącym Zwajcom – wedle obietnicy. Choć zda mi się, że mizerna czeka nas tu biesiada. Hej, oberżysto. – ryknął ku uwijającemu się za szynkwasem tęgawemu mężczyźnie. – Jakże nasza wieczerza?
Karczmarz wybełkotał coś z należytym uszanowaniem i posłał do kuchni służącą, smagnąwszy ją po plecach szmatą dla wywarcia wrażenia należytego pośpiechu!
– Zdrajcy, ścierwa! – mruknął przez zęby Jastrzębiec, kiedy jego zmętniały wzrok padł na wizerunek Zird Zekruna. – Rzekłem, jak gdzie dojrzę te malowidła, z żywą ziemią domostwo zrównam. I co? Posłuchali? Ano, widzicie, waszmościowie, jak posłuchali, tchórzliwe bydło. Zdawało im się, że z celnicką komorą pod bokiem mogą śmiać mi się prosto w oczy. Rozumiem ja dobrze, co się tutaj pomiędzy chałupami gada – ciągnął popatrując spode łba ku karczmarzowi. – Wiem, że są tacy, którzy chwalą sobie pomorckie panowanie. Patrzajcie, jakowy dobrobyt za Wężymorda nastał, gadają, a bezpieczność jaka na traktach, a prawa szacunek i nadzór. A ostatnimi czasy pono trafili się i tacy sprzedawczykowie, co ścieżki poprzez Mechszycową Glibiel próbowali pokazywać. Nie znacież wy ich może, dobry oberżysto?
Karczmarz przełknął ślinę, aż mu gula po gardle skoczyła, i przecząco pokręcił głową. Ręce miał zaciśnięte z przodu i schowane pod skórzanym fartuchem.
Kuchenna dziewka podała zbójcy kufel chłodnego piwa. Jej dłonie drżały tak bardzo, że płat piany osunął się po ściance naczynia, ale Twardokęsek podziękował tylko spojrzeniem i nieznacznie wskazał na drzwi do izby, gdzie coraz głośniej kwiliło niemowlę. Nie wiedział, dokąd zmierza Jastrzębcowa gadka, ale coś mu się wielce nie podobało w jego nabiegłych krwią oczach. Cały dzień gorzałkę chlał, pomyślał niechętnie, teraz piwskiem głowę zbełta na dodatek, a jest człowiek prędki i gniewliwy.
– Nie znacie – Jastrzębiec otarł piwo z gęby. – Tedy bieda będzie, dobry oberżysto, straszna bieda. Bo mnie powiadano, że nie kochacie wy prawowitego księcia i głośno przeciwko niemu na placu wygadywaliście. Tyle że teraz, jak zbrakło starościńskich pachołków, co was do gębowania zachęcali, dziwnieście, dobry oberżysto, przycichli. A tutaj patrzajcie, dzieciak w komorze płacze, niewiasta wasza zestrachana. Toć nie chcecie jej więcej trosk przysparzać, rzeknijcie więc wedle uczciwości, że kłamali moi ludzie, a pójdziemy precz, jako przyjaciele. Jeno wytłumaczcie mi pierwej, przez jaką omyłkę u was nade drzwiami wizerunek Zird Zekruna?
Gospodarz milczał, pod opuszczonymi powiekami jego oczy biegały po izbie, szukając drogi ucieczki.
– Nic nie odpowiadacie – jakby z rozczarowaniem potrząsnął głową Jastrzębiec. – Ni słowa jednego, choć pytam grzecznie. Może być, pod korbaczem lepiej się wam język rozwiąże. Hej, tam! Dać naszemu oberżyście piętnaście batów przy studni, a chyżo! I drugie piętnaście dodać, jak dziewki wieczerzę przypalą! – zarechotał.
Gliniane tabliczki z trzaskiem posypały się na podłogę, kiedy żona oberżysty rzuciła się Jastrzębcowi do nóg. Ten jednak odepchnął ją kopnięciem, zaś jeden z rebeliantów pochwycił krzepko i posadził sobie na kolanach, zatkawszy gębę, by nie krzyczała. Sam gospodarz bynajmniej nie liczył na Jastrzębcowe miłosierdzie. Zrazu wydawał się ociężały i powolny, jakby nie pojmował naznaczonej kaźni. Dwóch pachołków ujęło go pod łokcie, lecz gdy przechodzili obok wysokiego stołu, karczmarz wyrwał się im jednym potężnym szarpnięciem i runął na Jastrzębca z wydobytym spod fartucha nożem. Może byłby nawet i dopadł, gdyby zbójca znienacka nie kopnął mu stołka pod nogi.
– I prawą rękę uciąć – flegmatycznie dodał Jastrzębiec, kiedy rozjuszeni niespodzianą napaścią rebelianci rzucili się całą kupą na nieszczęsnego oberżystę. – Do nalewania piwa jedna starczy, a czas chamstwo nauczyć raz a dobrze, żeby się z nożem na zwierzchność nie porywało.
Karczmarka załkała rozpaczliwie.
– Dosyć! – zwajecki kniaź obrócił się i nie wstając z ławy, oswobodził gospodynię. – Idź się zająć dzieckiem, kobieto – powiedział, popychając ją lekko ku drzwiom alkierza. – Toście nam chcieli pokazać? – spytał popędliwie Jastrzębca, zupełnie nie dbając o rebeliantów, którzy poczęli się im przypatrywać, jak stado wilków wietrzących posokę. – Wojnę z babami, nie uzbrojonym chłopstwem a szczenięciem ledwo od ziemi odrosłym – pokazał na skrępowanego dzieciaka. – Tedyśmy dość zobaczyli i pozwólcie, że wam coś rzeknę, mości Jastrzębcu. Tym sposobem Wężymorda nie pokonacie.
Jastrzębiec przymrużył oczy i głośno pociągnął łyk piwa: zbójca nie wątpił, że od samiuśkiego poranka każde słowo, każdy gest były dokładnie obliczone, by na koniec złość zwajeckiego kniazia przeważyła nad rozumem. Nie oprzem się, obrachował szybko. Chyba żebyśmy się ze Zwajcami w alkierzu zawarli i stamtąd odpór dawali, póki pomoc nie nadejdzie. Tylko jakiej pomocy tutaj wyglądać? Toć Pomorcy obwieszą nas na pierwszej gałęzi.
– To teraz ja wam coś rzeknę, mości kniaziu – rzekł z ledwie hamowanym szyderstwem Jastrzębiec. – Póki u siebie na Wyspach Zwajeckich siedzicie, pótyście w prawie rozkazywać, a niższych od siebie pouczać. Ale nie tutaj, bo wam rychło może moja gościna kością w gardle stanąć. Gadacie, że wam karczmarki żal, tedy wiedzcie, że ona nie białogłowa zacna, jeno pomorcka suka, której ojciec osadzon w Wilczych Jarach z Wężymordowego nadania. A dziecko, które w komorze kwili, to nic innego, jeno jeszcze jeden pomorcki bękart na naszej ziemi zaszczepiony. Zostawić ich w pokoju? – popatrzył pytająco po swoich ludziach. – Tedy przejdzie jeszcze ze dwa tuziny lat, a pokryją nas ze szczętem jako robactwo. Nie, mości kniaziu, trza ich zawczasu wygnieść, póki jeszcze sił starcza. Bo z tego sąsiedztwa i obyczaju dawnego, i wiary ojców zapomnimy. Jako ten karczmarz nieszczęsny, który pomorcka niewiastę wziął, a z nią wiarę odmienił i własnych ziomków porzucił.
– A wasza świątobliwość nic nie rzeknie? – Szarka, która podczas przemowy Jastrzębca drobiła w palcach kawałek chleba, odwróciła głowę ku kapłanowi Bad Bidmone. – Toż powiadają, że zakon wasz opiekunem wdów i sierot, a z krzyków na dziedzińcu wnoszę, że rychło karczmarka wdową ostanie. Nie wstawicie się za nią, miłościwy ojcze, w imieniu waszego księcia?
– Pomorccy bluźniercy naszych braci ogniem palą – chrapliwym głosem odezwał się Kostropatka – niewiast ni dzieci nie oszczędzając. Nie przeszedł tydzień, jak przed tą samą gospodą białogłowe w płomienie rzucono, bo się imienia bogini nie chciała zaprzeć. A wiecie, kto w drzwiach gospody stał, z dziecięciem u piersi kaźni się przyglądając? Ot, wasza karczmarka. Tedy moja odpowiedź jest: nie, nie wstawi się za nią nasz święty zakon, bowiem nie jest w naszej mocy okazywać litość tym, którzy sami litości nie znają. A kniaź mój i pan miłościwy nie takim, jak ona, panować będzie.
– Mylicie się, kapłanie – Czarnywilk bardzo uważnie przypatrywał się malunkom na ścianach swojego garnca. – Będzie panować i takim, jak ona, i takim, jak wy, i takim, jak wreszcie jaśnie Jastrzębiec albo wcale panować nie będzie. Prosta to rzecz i zgoła swarów niewarta.
– A co ma do tego żalnicki książę?! – Jastrzębiec zdarł z głowy kołpak i ze złością cisnął go między rozlane piwo.
– Czego on niby dopiął? Czego dokonał, że się nań oglądać mamy? Co ma do tego żalnicki książę, do diaska?!
– Kniaź – poprawił go z namaszczeniem Kostropatka, podczas gdy rebelianci przysłuchiwali się mowie swojego dowódcy z wyraźnym pomieszaniem.
Ot, pomyślał zbójca, widzi mi się, że wraz Jastrzębcowa bolączka na jaw wyjdzie. Bo tu przecie nie o gospodę lichą idzie, nie o zwajeckiego kniazia nawet, tylko o Koźlarza.
– Książę, kniaź! – prychnął pogardliwie Jastrzębiec. – Żadna różnica, choćbyście go obwołali przyrodzonym panem Krain Wewnętrznego Morza. Jak wam się zdaje, jaka u niego władza? Czy się Wężymord zlęknie tego wielgachnego miecza, co go na plecach nosi? Czyli dość, że go gadka dobiegnie o dziecku, które jeździło w kohorcie boga, pomiędzy widmowymi władcami? Czy w proch się zamieni, że ktoś mu w twarz trzy razy imię prawowitego władcy powie, jako w baśniach bywało? Ot, durnota ludzka a zaślepienie! – huknął pięścią w stół, aż garnce podskoczyły. – Toż widzę, że od wczoraj łażą mi po obozowisku jako szalejem opici, szykują się, nie wiedzieć na co. Bo zobaczyli dwóch Zwajców, niedorostka z mieczem żalnickich panów i ryżą kozę, która przygrywa na harfie wichrom nad Wewnętrznym Morzem. I co z tego, powiadam? Co się odmieniło?
– Nic jeszcze – Szarka skrzywiła się ulotnym, pełnym obrzydzenia grymasem. – Aleście też dobrze zadbali, mości Jastrzębcu, by się nic odmienić nie mogło. Posłaliście Koźlarza z nędzną przygarścią człeka na tę samą potęgę, która was wczorajszego dnia srogo poturbowała. A żeście w czas umówionego spotkania spali jako świnia, stąd nie wiedzieć, czyli żyw z onej wycieczki powróci. Patrzajcie, mości Jastrzębcu, jaka dla was korzyść z jednej przydługiej drzemki. Zamiast komendę zdać i bratankowi pod kolana się kłaniać, dalej będziecie ze swymi ludźmi po gościńcu zbójować i niewiasty niewolić – dokończyła z jawną pogardą.
Kiedy mówiła, rozmowy w gospodzie milkły i zamierały, aż na koniec zrobiło się zupełnie cicho. Ten i ów, osobliwiej spośród miedziaków, spoglądał po sobie niepewnie, jakby z zawstydzeniem, bowiem wypowiedziała głośno obawę, która musiała dręczyć wielu, co słyszeli o nocnej wyprawie Koźlarza. Lecz poza wszystkim – była to otwarta zaczepka. Zbójca powoli wysunął pod stołem nóż. Jedyna nasza nadzieja, pomyślał trzeźwo, na samym początku ubić Jastrzębca. Jego ludzie już teraz niepoślednio pomieszani podejrzeniami, a śmierć dowódcy jeszcze konfuzję powiększy.
Bowiem słowa rudowłosej nie chybiły celu: rebelianci słuchali chciwie, nie dbając o obecność własnego dowódcy. Twardokęsek wystarczająco wiele czasu spędził w szajce na Przełęczy Zdechłej Krowy, by rozumieć, że w podobnych chwilach często byle wyraz przeważy. Szarka rzuciła wyzwanie, nazbyt urągliwe, by Jastrzębiec mógł je zmilczeć lub zapomnieć. Nie, stary nie przyjmie pokornie obelgi, pomyślał, podobnie jak nie przyzna, że posłał Koźlarza na śmierć. Nie może, nie po tym, co powiedziała Szarka – właśni ludzie pierwej czy później roznieśliby go na ostrzach. Ale niech się nad nami zlitują bogowie, jeśli znajdzie stosowną odpowiedź i każe nas pojmać.