– A co? Może kłamię?
– D'antico amor senti la grań potenza… – przypomniał sobie cytat Reynevan, również nie mogąc powstrzymać uśmiechu. – Jak ona się czuje, Samsonie? – Dużo lepiej. Napijmy się.
– Krążą rumory – powiedział Szarlej, mrużąc oczy od słońca – że szykuje się rejza. Duża rejza. Można rzec: najazd. A można i rzec, że wojna. – Jeśli byłeś u Flutka pod Białą Górą – Reynevan przeciągnął się – to z pewnością wiesz, co się szykuje. Flutek z pewnością nie omieszkał cię poinstruować. – Krążą rumory – nie dał się zbyć Szarlej – że tobie w tej wojnie przypisana została dość ważna rola. Że masz się, jak mówi poeta, znaleźć w samym centrum wydarzeń. Z czego wynika, że wszyscy znajdziemy się w centrum wydarzeń. Siedzieli na tarasie oberży "Pod Dzwonkiem", ciesząc się słońcem, mile grzejącym nawet pomimo lekkiego mrozu. Śnieg skrzył się na podleśnym zboczu. Z wiszących u dachu sopli leniwie pokapywała woda. Samson wydawał się drzemać. Może naprawdę drzemał? Zeszłej nocy rozmawiali do późna i chyba zupełnie niepotrzebnie odkorkowali ten ostatni gąsiorek. – W centrum wojennych wydarzeń – kontynuował Szarlej – do tego mając do odegrania ważną rolę, niezwykle łatwo oberwać po karku. Lub po innej ciała części. Niezwykle łatwo, gdy wojna się dzieje, stracić którąś ciała część. Bywa, że częścią tą jest głowa. A wtedy robi się naprawdę groźnie. – Wiem, do czego zmierzasz. Zaprzestań.
– Czytasz, wychodzi, w moich myślach, nie muszę tedy niczego dodawać. Bo konkluzję, jak rozumiem, też wyczytałeś.
– Wyczytałem. I oświadczam: walczę dla sprawy, dla sprawy ruszę na wojnę i dla sprawy odegram rolę, którą mi przypisano. Sprawa Kielicha musi zwyciężyć, ku temu idą wszystkie nasze wysiłki. Dzięki naszym wysiłkom i poświęceniom utrakwizm i prawdziwa wiara zatriumfują, nieprawościom kres nastanie, świat się odmieni na lepsze. Za to oddam krew. I życie, jeśli trzeba będzie. Szarlej westchnął.
– Przecież nie dekujemy się – przypomniał spokojnie Walczymy. Ty robisz karierę w medycynie i wywiadzie. Ja w Taborze awansuję w wojskowej hierarchii i po cichu gromadzę łup. Sporo już nagromadziłem. Kilka już razy w służbach Kielicha uciekliśmy kostusze spod kosy. I wciąż nic, tylko kusimy los, pchamy się na oślep z afery w aferę, a co jedna, to gorsza. Najwyższy czas poważnie porozmawiać z Flutkiem i Prokopem. Niechaj teraz młodsi nadstawiają karku w polu i na pierwszej linii, myśmy już zasłużyli na odpoczynek, zrobiliśmy dość, by móc resztę wojny przeleżeć leniwie sub tegmine fagi. Ewentualnie winniśmy za nasze zasługi otrzymać ciepłe stołki sztabowe. Stołki sztabowe, Reinmarze, oprócz tego, że są wygodne i intratne, mają jeszcze jedną nieoszacowaną zaletę. Gdy wszystko zacznie się chwiać, sypać i rozpadać, łatwo z takich stołków odbić się do ucieczki. I sporo można wtedy ze sobą zabrać… – Co się ma niby zacząć chwiać i rozpadać? – zachmurzył się Reynevan. – Przed nami zwycięstwo! Kielich zatriumfuje, nastanie prawdziwe Regnum Dey O to walczymy! – Alleluja – podsumował Szarlej. – Trudna z tobą rozmowa, chłopcze. Rezygnując tedy z argumentów, zakończę krótką a rzeczową propozycją. Słuchasz? – Słucham.
Samson otworzył oczy i uniósł głowę na znak, że słucha również. – Uciekajmy stąd – powiedział spokojnie Szarlej. – Do Konstantynopola. – Dokąd?
– Do Konstantynopola – powtórzył najzupełniej poważnym głosem demeryt. – To takie duże miasto nad Bosforem. Perła i stolica państwa bizantyjskiego… – Wiem, co to jest Konstantynopol i gdzie leży – przerwał cierpliwie Reynevan. – Pytałem, po co mamy tam jechać. – By tam zamieszkać.
– A dlaczegóż mielibyśmy tam mieszkać?
– Reinmarze, Reinmarze – Szarlej spojrzał na niego z politowaniem. – Konstantynopol! Nie pojmujesz? Wielki świat, wielka kultura. Wspaniałe życie, wspaniałe miejsce do życia. Jesteś lekarzem. Kupilibyśmy ci iatreion w pobliżu hipodromu, wkrótce zasłynąłbyś jako specjalista od chorób kobiecych. Samsona wkręcilibyśmy do gwardii bazyleusa. Ja, z racji na wrażliwe i nie znoszące wysiłku przyrodzenie, nie parałbym się zgoła niczym… poza medytacją, hazardem i okazjonalnym drobnym oszustwem. Popołudniami chodzilibyśmy do Hagia Sofia pomodlić się o większe zyski, spacerowalibyśmy po Mesę, cieszylibyśmy oczy widokiem żagli na morzu Marmara. W którejś z tawern nad Złotym Rogiem zjadalibyśmy pilaw z jagnięciny i smażone ośmiornice, zapijając je obficie winem z korzeniami. Żyć nie umierać! Tylko Konstantynopol, chłopcy, tylko Bizancjum. Zostawmy, mówię wam, za plecami Europę, tę ciemnotę i dzicz, strząśnijmy ten obmierzły pył z sandałów naszych. Jedźmy tam, gdzie ciepło, syto i błogo, gdzie kultura i cywilizacja. Do Bizancjum! Do Konstantynopola, miasta nad miastami! – Jechać na obczyznę? – Reynevan wiedział, że demeryt żartuje, ale podjął grę. – Porzucić ziemię ojców i dziadów? Szarleju! A gdzie patriotyzm? – Tam – Szarlej nieprzyzwoitym gestem pokazał, gdzie. – Jam jest człek światowy. Patrla mea totus hic mundus est. – Innymi słowy – nie rezygnował Reynevan – ubi patria, ubi bene. Filozofia dobra dla wagabundy lub Cygana. Masz ojczyznę, miałeś wszak ojca. Nic nie wyniosłeś z rodzinnego domu? Żadnych nauk? – Ależ wyniosłem – Szarlej obruszył się pokazowo. Wiele nauk, życiowych i innych. Mnóstwo mądrości pełnych maksym, których przypomnienie pozwala mi dziś żyć godnie. – Do dziś – teatralnie otarł łzę – mam w uszach zacny głos ojca mego. Nigdy nie zapomnę zacnych jego nauk, którem zapamiętał i którymi w życiu niezmiennie się kieruję. Na przykład: po świętej Scholastyce wdziej grube nogawkę. Albo: z pustego i Salomon nie naleje. Albo: kto sobie z rana strzeli, dzionek cały się weseli. Albo… Samson parsknął. Reynevan westchnął. Z sopli kapało.
Gody – Boże Narodzenie, Natiuitas domini, Wynachten, Jule – wyprawiono "Pod Dzwonkiem" prawdziwie hucznie, choć tylko we własnym gronie. Po krótkotrwałym ociepleniu znowu przyszły śnieżyce, zawalone drogi znów odcięły zajazd od świata, taką porą zresztą i tak mało kto podróżował. Oprócz Reynevana, Szarleja i Samsona, oprócz Vogelsangu, Urbana Horna i Tybalda Raabe, świętował gospodarz "Dzwonka", Marcin Prahl, który na tę okazję bez żalu uszczuplił swą piwniczkę o kilka antałków win reńskich, multańskich i siedmiogrodzkich. Żona gospodarza, Berta, zadbała o bogaty i smakowity jadłospis. Jedynym gościem "z zewnątrz" okazał się mamun Jon Malevolt, który, ku zaskoczeniu wszystkich, nie przybył sam, towarzyszyły mu dwie leśne wiedźmy. Zaskoczenie było wielkie, ale bynajmniej nie niemiłe. Wiedźmy okazały się atrakcyjnymi niewiastami o ujmującej aparycji i sposobie bycia, po przełamaniu pierwszych lodów zaakceptowane przez wszystkich, wliczając przerażoną z początku Bertę Prahl. Wiedźmy uświetniły uroczystość i tym, że przytransportowały ze sobą dwie wielkie fasy bigosu. Wybornego bigosu. Określenie "wyborny" było tu zresztą absolutnie niewystarczające, ba, sama nazwa "bigos" niewystarczająca była i nieadekwatna. Przyrządzona przez leśne czarownice potrawa była istnym hymnem ku chwale duszonej kapusty, hymnem, śpiewanym w chórze z laudą na cześć wędzonki i słoniny, peanem dla dziczyzny i dytyrambem dla tłustych mięsiw, melodyjną i pełną miłości kanconą dla suszonych grzybów, kminku i pieprzu. Nad wyraz dobrze pasowała do tej poezji przywieziona przez Malevolta wódka piołunówka. Prozaiczna, ale skuteczna. Zima, już w grudniu z pozoru sroga, dopiero po Circumcisio Domini pokazała, co potrafi. Śnieżyce przybrały na sile, przez kilka dni waliło dzień i noc. Potem niebo przejaśniło się, błysnęło zza chmur bladawe słońce. I przyszedł mróz. Ścisnął z taką mocą, że świat, zdawałoby się, aż zajęczał. I zamarł, zmrożony. Mróz był taki, że nawet z wyjścia do wychodka lub po drwa wracało się skostniałym, a każda dalsza wyprawa groziła poważnymi odmrożeniami. Na Horna i Tybalda, którzy w Trzech Króli postanowili wyjechać, patrzono jak na szaleńców. Ale Horn i Tybald wyjechali. Musieli. Był rok 1428.
Urban Horn powrócił osiemnastego stycznia. Bulwersującą wieścią, którą przywoził, wyrwał kompanię z sennej zimowej apatii. Na księcia Jana Ziębickiego dokonano zamachu. W Trzech Króli, dniu Objawienia Pańskiego. Gdy książę po mszy wychodził z kościoła, zamachowiec przedarł się przez straże i rzucił nań ze sztyletem. Jan ocalał wyłącznie dzięki poświęceniu dwóch swych rycerzy, Tymoteusza von Risin i Ulryka von Seiffersdorf, którzy zasłonili go własnymi ciałami. Risin przyjął nawet za księcia sztych wykorzystali to inni, obezwładniając napastnika. Okazał się nim nie kto inny, a Gelfrad von Stercza, rycerz, który przed laty zaginął gdzieś w obcych krajach i którego wszyscy, w tym własny ród, uznawali już za zmarłego. Plotka o wydarzeniu migiem obiegła Śląsk. Mało kto miał wątpliwości co do motywów Gelfrada Sterczy, wszyscy wiedzieli wszak o romansie księcia Jana z żoną rycerza, piękną Burgundką Adelą. Wszyscy wiedzieli, w jak bezwzględny sposób książę Jan byłą kochankę potraktował na zakończenie romansu, wszyscy wiedzieli, jaka śmierć spotkała Adelę w wyniku tego potraktowania.
I choć nikt, rzecz jasna, uczynku Gelfrada nie pochwalał ani nie próbował usprawiedliwiać, w rycerskich burgach i stanicach sprawę dyskutowano długo i poważnie. I postarano się, by wieść o dyskusjach dotarła do Ziębic. I choć rozwścieczony książę Jan domagał się dla zamachowca okrutnej kaźni z zastosowaniem potwornych męczarni, musiał pod wpływem opinii spuścić z tonu. Ujęli się za Gelfradem nie tylko najbliżej spokrewnieni Haugwitzowie, Baruthowie i Rachenauowie, ale i wszystkie inne możne rody rycerskie Śląska. Gelfrad Stercza, oświadczono, jest rycerzem, i to rycerzem ze starego rodu, działał zaś w zaślepieniu wywołanym ujmą na honorze, a kto ujmy winien, wiadomo. Książę Jan wściekał się, ale doradcy szybko wyperswadowali mu sadystyczną kaźń. Dni, gdy lada moment można spodziewać się husyckiego najazdu, orzekli, nie są dobrą porą na zrażanie sobie rycerstwa. Stronę zawziętego księcia trzymał więc wyłącznie jeszcze bardziej zawzięty biskup wrocławski Konrad. Biskup przeczył tezie o obronie honoru, robił z całej sprawy aferę polityczną, rozgłaszał, że Gelfrad Stercza działał z husyckiego poduszczenia, i domagał się dlań okrutnej śmierci za zdradę stanu, czary i herezję. Stercza, wrzeszczał biskup, działał z pobudek równie podłych, co zbójca Chrzan, morderca księcia cieszyńskiego Przemka, powinien więc być podobnie jak Chrzan palony ogniem i targany kleszczami. Rycerstwo śląskie nie chciało jednak o czymś takim słyszeć, postawiło się twardo i wzięło górę. Do tego stopnia, że niewiele brakowało, by Gelfradowi wręcz się upiekło: ukarany miał być wyłącznie banicją, na sroższą karę śląscy rycerze nie godzili się. Ku wściekłości księcia Jana i biskupa. Gelfrad Stercza uszedłby więc z życiem, gdyby nie drobny fakt. Na sądzie rycerz nie tylko nie wyraził skruchy, ale i oświadczył był, że żadne wygnanie nie powstrzyma go przed dalszym nastawaniem na życie księcia, że nie spocznie, dopóki nie wytoczy wrażej jego krwi. I odwołać swych słów nie chciał. Na takie dictum śląscy możni nie mieli już argumentów. Umyli ręce, a Jan Ziębicki z zadowoleniem skazał rycerza na śmierć. Przez ścięcie głowy mieczem. Wyrok wykonano szybko, piętnastego stycznia, we czwartek przed drugą niedzielą po Epifanii. Gelfrad Stercza szedł na śmierć ze spokojem, dzielnie, ale bez buty. Z szafotu nie przemawiał. Spojrzał tylko na księcia Jana i wyrzekł jedno zdanie, po łacinie. – Co? – spytał głucho Reynevan. – Co powiedział?