– Czterdzieści kóp groszy – Janko Schaff jakby nie słyszał – suma, pomyślałem sobie, nie tak duża, nieboszczyk pan Piotr wiele więcej nam ongi użyczył. A i zratowany z łap łużyckich oprawców panicz Reinmar, pomyślałem sobie, przecie zrewanżować się będzie umiał. Panicz Reinmar ma wszak pięćset grzywien, które dwa roki temu nazad podatkowemu poborcy zagrabił. Będzie umiał się odwdzięczyć. I podzielić. – Ejże, panie Schaff – westchnął pozornie niefrasobliwie Reynevan. – Wierzycie pogłoskom? Sami dopiero co przyznaliście, że na Śląsku nastają na mnie, że paskudnymi metodami się posługują. Że nie cofają się przed oczernieniem i potwarzą, że wredne plotki rozpuszczają, byle mnie zohydzić. Bo potwarz to i fałsz, jakobym napadł kolektora. Potwarz i fałsz, pojmujecie? Za ratunek dzięki, nie zapomnę wam. Ale teraz, jeśli pozwolicie, pożegnam się. Muszę odnaleźć druhów, którzy… – Pomału – Schaff dał wzrokiem i gestem znak zbrojnym, ci natychmiast stanęli w pobliżu. – Pomału, panie Bielawa. Żegnać się chcesz? Tak rychło? A wdzięczność gdzie? Na Troskach nie zdołałem cię wykupić, ale liczą się wszak dobre chęci. Ale od monstrów leśnych cię wybawiłem, nie zaprzeczysz. Gdyby nie ja, byłoby po tobie. Gdy więc grzywnami poborcy dzielić się będziem, ja wezmę trzysta, ty resztę. Tak będzie sprawiedliwie. – Nie napadałem na poborcę i nie mam tych pieniędzy!
– O tym, czy masz, co masz i gdzie masz – Schaff zmrużył lekko oczy – to sobie jeszcze pogawędzimy. Na zamku Chojnik. Dokąd zaraz ruszamy. Dasz mi słowo rycerskie, że nie będziesz uciekał, to nie każę cię wiązać. Zresztą dokąd ci uciekać? Lasy roją się od stworów piekielnych. De Bergow ściga cię już niezawodnie. Czyha też wciąż pod Troskami Ulryk Biberstein, okrutnie na ciebie zawzięty. U mnie nie będzie ci krzywda. Zostawię ci nawet część pieniędzy kolektora, sobie wezmę tylko… Tylko czterysta grzywien. Dlatego… Nim dziedzic Chojnika sprecyzował, periapt Yisumrepertum uaktywnił się na ręce Reynevana. Samoczynnie. Magia, która amulet uruchomiła, była tak silna, że Reynevan nie miał najmniejszych trudności w ustaleniu kierunku. Zaskakując zarówno Schaffa, jak i jego zbrojnych, skoczył przez dukt, za krzaki jałowca, przesadził wykrot i bez namysłu rzucił się na przykucniętego za zwalonym pniem człowieka w kapturze. Zamaszystym uderzeniem pięści wybił mu z rąk przypominające mały relikwiarz puzderko, kopnął, zdzielił w kark, poprawił w ucho. Kaptur spadł, błysnęła tonsura. Reynevan byłby przylał księdzu jeszcze raz, ale zbrojni Schaffa dopadli go i chwycili w żelazny uścisk. – Co ty, u diabła, wyprawiasz? – wrzasnął Schaff. Szalonyś? Azali obłąkany? – Zobaczcie – wrzasnął Reynevan jeszcze głośniej – co on miał! Spytajcie, co robił! – O czym ty gadasz? To ojciec Zwicker! Mój kapelan!
– To zdrajca! Ta szkatułka to czarodziejski komunikator! Wysyłał sygnał, chciał się z kimś magicznie skontaktować! Kogoś tu magicznie przyzwać! I ja wiem, kogo! Schaff zbliżył się do leżącego na ziemi puzderka, cofiiął gwałtownie, słysząc wibrujące buczenie. Bez namysłu, potężnym uderzeniem buta zmiażdżył szkatułkę, obcasem wgniótł ją w piasek. Kapelan wydał na ten widok zduszony krzyk. – Zechcesz – zbliżył się do niego Schaff mi to wyjaśnić, Zwicker? Hę? – Wyjaśnić – krzyknął wciąż trzymany przez zbrojnych Reynevan – mogę ja! Ten klecha mnie zdradził, mnie! Ściągnął mi na kark prześladowców, to przez niego o mało mnie wczoraj nie dopadli! Spytajcie go o Birkarta Grellenorta, czarownika! Spytajcie, od jak dawna mu służy, od jak dawna informuje! Od jak dawna także i was zdradza! – Birkart Grellenort – powtórzył złowrogo Janko Schaff, chwytając kapelana za odzienie pod szyją. – Biskupi poufnik. Więc to tak? Tak? Donosisz mu? Za pomocą czarów donosisz biskupowi? O wszystkim, co mówię, co czynię i co zamyślam? Sprzedajesz mnie? Kapelan zaciął usta, odwrócił głowę. – Odpowiedz na zarzut, klecho. Broń się. Przysięgnij, żeś niewinny. Żeś mój posłuszny sługa. Że wiernością odpłacasz za chleb, który z mej łaski spożywasz. I za grosz, który łaskawie pozwalam ci kraść! Ksiądz milczał. Schaff przyciągnął go ku sobie. A potem odepchnął, rzucił na ziemię. – Związać to ścierwo – rozkazał. – Kat z nim będzie gadał. – Apostato! – zawył z ziemi Zwicker. – Bezbożniku! Nie tyś mój pan, nie tobie służę! Służę Bogu i tym, co z boskiego działają rozkazu! Dosięgnie cię ich ręka, diabli pomiocie! A moje męczeństwo będzie pomszczone! Poznasz gniew moich panów, będziesz jak pies wył ze strachu, gdy nocą na czarnych koniach przybędą! A ty, Bielawa, łotrze występny, i za morzem się nie skryjesz! Już dla ciebie w piekle miejsce nagotowane! A tu, na ziemi, zakosztujesz męki! Ze skóry cię… Jeden ze zbrojnych uciszył go potężnym kopniakiem. Kapelan zwinął się, zarzęził. – Na koń – rozkazał Janko Schaff, nie patrząc na niego. – W drogę! Orszak Schaffa liczył dziewięciu konnych – dwóch burgmanów, dwóch armigerów, trzech strzelców i dwóch zbrojnych pachołków. Na Troski musiało ich przybyć więcej – nie było z nimi siedmiorga niewolników, jacy przypadli Schaffowi z podziału, zapewne wydzielona eskorta popędziła ich już w stronę śląskiej granicy. Teraz jedynymi jeńcami byli kapelan i Reynevan. Reynevanowi w odróżnieniu od księdza – nie związano rąk ani nie spętano nóg pod końskim brzuchem. Naciskany dał słowo rycerskie, że nie będzie uciekał, poparł je przysięgą na honor i krzyż. Uciec miał naturalnie zamiar przy pierwszej sposobności, ale Szarlej byłby z niego dumny – przy krzywoprzysięganiu ni twarz mu nie drgnęła, ni głos; sam niemal w przysięgę uwierzył. Schaff jednak nie był tak łatwowierny, niezawodnie miał już do czynienia z przysięgami. I ludźmi pokroju Szarleja. Reynevana nie związano, ale jego koń prowadzony był na kantarze, a jadący tuż za nim strzelec stale miał go na oku. I celu. Jechali w miarę szybko, nie mitrężąc, kierując się ku północy, ku górom. Trasa wiodła przez dziką i odludną okolicę, było oczywistym, że Schaff celowo unika głównych dróg i traktów. Reynevan Podkarkonosza nie znał i był zupełnie zagubiony. Cel podróży był jednak wiadomy – zamek Chojnik koło Jeleniej Góry. Było to po śląskiej stronie Karkonoszy, należało więc przypuszczać, że oddział skieruje się ku którejś z przełęczy. Reynevan za słabo znał jednak teren, by wiedzieć, ku której. Karkonosze i okolicę, jak się rzekło, znał słabo, ale opowieści o zamku Chojnik zdarzało mu się słyszeć. Wiedział o Chojniku dość, by się niepokoić. Owiana już licznymi legendami prastara warownia stała na szczycie wysokiej i stromej góry, wznoszącej się nad bezdenną i jakoby usłaną ludzkimi kośćmi przepaścią, zwaną, by uniknąć niedomówień, Piekielną Doliną. Nowoczesny kamienny zamek, postawiony przez Piastów świdnicko-jaworskich, przejął przed mniej więcej pięćdziesięciu laty i włączył do swych wielce już bogatych dóbr sławny Gocze Schaff, burgrabia jeleniogórski. Po nim zamczysko odziedziczył syn, Janko właśnie. Drugi syn, Gocze junior, siedział na pobliskim zamku Gryf. Bracia niepodzielnie władali okolicą, w tym fragmentem biegnącego brzegiem Bobru ważnego szlaku handlowego. Genealogia i majętność rodu Schaffów obchodziły Reynevana raczej niewiele. Inaczej było z zamkiem Chojnik. Straszne opowieści o warowni można było zapewne większością włożyć między bajki, ale fakt pozostawał faktem: Chojnik był warownią, na którą dostać się było trudno, a wydostać stamtąd jeszcze trudniej. Ucieczka, jeśli miała się powieść, musiała być podjęta teraz, zaraz, w drodze. Była po temu jeszcze jedna ważna przyczyna.
Gruda na dukcie była rozryta, mech na przydrożnej polanie zdarty wieloma kopytami. Zbrojni Schaffa utworzyli kolisko, rozglądali się dookoła z dłońmi na rękojeściach. Strzelcy napięli kusze, uważnie obserwowali drogę i skraj lasu. – Bitka tu była – ocenił Gwido Buschbach, niski, krępy i niemłody już armiger, przewodnik i tropiciel oddziału. – Koni ze trzydzieści. Rąbali się, potem rozjechali. Wczoraj, z łajna końskiego wnosząc. – Kto z kim się rąbał? – spytał Schaff. – Jest jakiś ślad? – Ino to – Buschbach wzruszył ramionami. – Na sęku wisiało. Wiela nam nie powie. – Powie – zdecydował się pobladły lekko Reynevan, patrząc na strzęp czarnej tkaniny. – Już powiedziało. Ja wiem, kto nosi takie płaszcze. – Na co tedy czekasz? Gadaj!
– Nie będzie wam łatwo uwierzyć.
– Sam ocenię.
Janko Schaff wysłuchał opowieści o Pomurniku i czarnych jeźdźcach w skupieniu i ze zmarszczonym czołem. Choć opowieść Reynevan odpowiednio przykroił i ocenzurował, pan na Chojniku nie miał z nią problemów. Reynevan kilkakrotnie dostrzegł w jego oku błysk, mogący świadczyć, że rycerz słyszał już to i owo o czarnych jeźdźcach, zamordowanych kupcach, jak również o strachu nocnym, demonach niszczących w południe i innych cudactwach wymienionych w psalmie dziewięćdziesiątym. – Rota Śmierci – mruknął. – Jeźdźcy na czarnych koniach. Znaczy się, ci sami, którymi mnie klecha straszył. Naskoczyli tu na kogoś. Ciekawym, na kogo. – Pan de Bergow podobno wysłał pościg – przypomniał od niechcenia Reynevan. – Pan Biberstein też… – Wiem – uciął Schaff. – Myśliwi polują na ciebie. A Grellenort i jego czarni jeźdźcy polują na myśliwych. By odebrać im zdobycz. Tyś ich celem. O ciebie im idzie. – Niewątpliwie. Dlatego sądzę…
– Że powinienem puścić cię wolno? – dziedzic Chojnika uśmiechnął się wilczo. – W trosce o własne bezpieczeństwo? Ładna próba, Bielawa, ładna próba. Ale nie ze mną te numery. – Miejcie się chociaż dobrze na baczności…
– Nie ucz mnie.
Cała sprawa miała fatalny skutek dla księdza Zwickera. Postawiony przed Schaffem i zasypany pytaniami duchowny zaciął zęby i nie uronił słowa. Nawet wówczas, gdy parę razy dostał po pysku. – Bielawa! – Schaff przyzwał go gestem. – Pokazałeś, że się na czarach znasz. Gadaj tedy: możliwe to, by klecha, choć w pętach, zdołał jakimś gusłem ściągnąć nam tego Grellenorta na kark? Reynevan rozłożył ręce, wzruszył ramionami. A Schaffowi to wystarczyło. Powróz przerzucono przez poziomy konar i nim zdążyłbyś zmówić zdrowaśkę, kapelan Zwicker dyndał na stryczku, kurcząc i konwulsyjnie prężąc nogi, czemu cały orszak przyglądał się ze znudzonymi minami. – Trzeba będzie wpaść tu za jakiś czas – powiedział Gwido Buschbach. – Klecha poszczał się, widzicie? Ani chybi wyrośnie tu mandragora.