Литмир - Электронная Библиотека

– Naprawdę. Podejrzewasz mnie, każesz śledzić, czyhasz, prowokujesz. Dochodzisz moich motywów, a wiecznie zapominasz o tym głównym i jedynym: Czech, który spiskował w grangii, zdradził mego brata, wydał go na śmierć siepaczom wrocławskiego biskupa. I jeszcze się tym przed biskupem chełpił. Gdyby to więc właśnie on wisiał na tej belce, to nie poskąpiłbym grosza na mszę dziękczynną. Wierz mi, ja też żałuję, że to nie on. Ani żaden z tych, których przy innych okazjach pokazywałeś mi i polecałeś identyfikować. – Prawda – przyznał Flutek w zamyśleniu, zapewne pozornym. – Stawiałem kiedyś na Dziwisza Borzka z Miletinka. Drugim moim typem był Hynek z Kolsztejna… Ale to żaden z nich… – Pytasz czy stwierdzasz? Bo powtarzałem ci sto razy, że żaden. – Tak, ty przecież obydwóm dobrze się przyjrzałeś… Wtedy. Gdy zabrałem cię z sobą… – Pod Usti? Pamiętam.

Cały łagodny stok zasłany był trupami, ale prawdziwie makabryczny widok zobaczyli nad płynącą dnem doliny rzeczką Zdirznicą. Tutaj, pogrążone częściowo w czerwonym od krwi mule, piętrzyły się góry ciał, zwłok ludzkich przemieszanych z trupami koni. Było oczywistym, co tu zaszło. Bagniste brzegi wstrzymały uciekających z pola walki Sasów i Miśniaków, wyhamowały ich na czas dostatecznie długi, by zdołała ich dopaść najpierw taborycka jazda, a za chwilę pędząca za nią wyjąca horda piechoty. Konni Czesi, Polacy i Morawianie nie zabawili tu długo, zarąbali, kto podleciał, szybko podjęli pościg za rycerstwem uciekającym w stronę miasta Usti. Natomiast piesi husyci, taboryci i Sierotki zatrzymali się nad rzeczką na dłużej. Wyrżnęli i zatłukli wszystkich Niemców. Systematycznie, zachowując porządek, otaczali ich, stłaczali, potem w ruch szły cepy, morgensterny, maczugi, halabardy, gizarmy, sudlice, oksze, oszczepy i widły. Pardonu nie dawano. Wracające z bitki kupy rozwrzeszczanych, rozśpiewanych, od stóp do głów okrwawionych Bożych bojowników nie prowadziły żadnych jeńców. Na drugim brzegu Zdirznicy, w rejonie usteckiego gościńca, jazda i piechota miały jeszcze co robić. Z obłoków kurzu dolatywał szczęk żelaza, huk, wrzaski. Po ziemi słał się czarny dym, płonęły Przedlice i Hrbovice, wioszczyny na drugim brzegu rzeczki, tam również, sądząc z odgłosów, trwała rzeź. Konie parskały, wykręcały łby, tuliły uszy, boczyły się, tupały. Skwar dokuczał. Z łomotem, wzbijając pył, podgalopowali do nich jeźdźcy, wśród nich Rohacz z Dube, Wyszek Raczyński, Jan Bleh z Tiesznicy, Puchała. – Niemal po wszystkim – Rohacz charknął, splunął, otarł usta wierzchem dłoni. – Było ich jakieś trzynaście tysięcy. Załatwiliśmy, podług wstępnych obliczeń, ze trzy i pół tysiąca. Na razie. Bo tam jeszcze trwa robota. Sasy konie mają pomęczone, nie ujdą. To i dorzucimy trochę do rachunku. Dobijemy, na moje oko, tak gdzieś do czterech tysięcy. – Może to nie Grunwald – wyszczerzył zęby Dobko Puchała. Wieniawy na jego tarczy prawie nie było widać spod warstwy krwawego błota. – Może nie Grunwald, ale też pięknie. Co, mości książę? – Panie Prokop – Korybutowicz jakby go nie słyszał. Czy nie czas pomyśleć o chrześcijańskim miłosierdziu? Prokop Goły nie odpowiedział. Ruszył koniem w dół po stoku, nad Zdirznicę. Pomiędzy trupy. – Miłosierdzie miłosierdziem – rzekł gniewnie jadący nieco z tyłu Jakubek z Vrzesovic, hejtman Biliny. – A pieniądz pieniądzem! Toć to czysta szkoda jest! Ot, patrzcie, ten tu, bez głowy, na tarczy złote skrzyżowane widły. Znaczy, Kalkreuth. Okup najmniej sto kóp przedrewolucyjnych groszy. Ten zaś tu, z flakami na wierzchu, noże winiarskie w polu w skos dzielonym, będzie Dietrichstein. Znaczny ród, minimum trzysta… Nad samą rzeczką obdzierające trupy Sierotki wyciągnęły spod sterty zwłok żywego młodzika w zbroi i jace z herbem. Młodzik padł na kolana, złożył ręce, błagał. Potem zaczął krzyczeć. Dostał toporem, przestał. – W polu czarnym balk blankowany srebrny – zauważył bez emocji Jakubek z Vrzesovic, znawca, jak się okazywało, heraldyki i ekonomii. – Znaczy, Nesselrode. Z hrabiów. Z pięćset byłoby za chłystka. Marnotrawimy tu grosz, bracie Prokopie. Prokop Goły obrócił ku niemu swą chłopską twarz.

– Bóg jest sędzią – rzekł chrapliwie. – Ci, co tu leżą, nie mieli Jego pieczęci na czołach. Nie było ich imion w księdze żywych. – Zresztą – dodał po chwili ciężkiego milczenia – nie zapraszaliśmy ich tutaj.

– Neplach?

– Czego?

– Wciąż każesz mnie szpiegować, twoje zbiry wciąż łażą za mną. Będziesz nadal kazał mnie śledzić? – A bo co?

– Wydaje mi się, że nie ma potrzeby…

– Reynevan. Czy ja ciebie uczę, jak przystawiać pijawki?

Milczeli czas jakiś. Flutek wciąż wracał wzrokiem do uciętego stryczka, zwisającego z belki sufitu. – Szczury – przemówił w zamyśleniu – uciekają z tonącej nawy. Nie tylko na Śląsku szczury spiskują po grangiach i zamkach, rozglądają się za zagraniczną protekcją, liżą zadki biskupom i hercogom. Bo ich nawa tonie, bo strach u dupy, bo koniec złudnych nadziei. Bo my w górę, a oni w dół, do kloaki! Korybutowicz się wykopyrtnął, pod Usti pogrom i masakra, Rakuszanie na głowę pobici i wykończeni pod Zwettlem, na Łużycach pożary aż po

sam Zgorzelec. Uherski Bród i Preszburg w strachu, Ołomuniec i Tyrnawa trzęsą się za murami. Prokop triumfuje… – Na razie.

– Co na razie?

– Tam, pod Strzybrem… Na mieście mówią…

– Wiem, co mówią na mieście.Idzie na nas wyprawa krzyżowa.

– Normalka.

– Podobno cała Europa…

– Niecała.

– Osiemdziesiąt tysięcy zbrojnego luda…

– Gówno prawda. Trzydzieści, góra.

– Ale mówią…

– Reynevan – przerwał spokojnie Flutek. – Zastanów się. Czy gdyby było naprawdę groźnie, to ja bym jeszcze tu był? Milczeli czas jakiś.

– Lada chwila zresztą – powiedział szef taboryckiego wywiadu – sprawy się wyklarują. Lada chwila. Usłyszysz. – Co? Jak? Skąd?

Neplach uciszył go gestem. Wskazał okno. Dał znak, by nadstawił ucha. Przemówiły praskie dzwony.

Rozpoczęło Nowe Miasto. Pierwsza była Maria Na Trawniczku, tuż za nią Slovany na Emauzach, za chwilę uderzyły dzwony kościoła Świętego Wacława na Zderazie, do chóru dołączył Szczepan, po nim Wojciech i Michał, po nich dźwięcznie i śpiewnie Panna Maria Śnieżna. Po chwili rozbrzmiało biciem dzwonów Stare Miasto wpierw odezwał się Idzi, po nim Gaweł, wreszcie głośno i triumfalnie Chram Tyński. Potem rozdzwoniły się dzwonnice Hradczan – u Benedykta, u Jerzego, u Wszystkich Świętych. Na koniec, najdostojniejszy, najgłębszy, najbardziej spiżowy, uderzył i popłynął nad miastem dzwon katedry. Złota Praga śpiewała dzwonami.

Na Staromiejskim Rynku był potworny zamęt i ścisk. Pod ratusz waliła masa narodu, u wrót kłębił się tłum. Dzwony wciąż biły. Panował niesamowity rozgardiasz. Ludzie przepychali, się, przekrzykiwali, gestykulowali, dookoła widziałeś tylko spocone, czerwone z wysiłku i podniecenia twarze, otwarte usta i Zgorączkowane oczy. – Co jest? – Reynevan capnął za rękaw jakiegoś śmierdzącego namokiem garbarza. – Wieści? Są wieści? – Pobił brat Prokop krzyżowników! Pod Tachowem! Na głowę zbił, pogromił! – Była walna bitwa?

– Jaka tam bitwa! – krzyknął obok typ, który wybiegł, widać, wprost od balwierza, twarz miał w połowie namydloną. – Jaka tam bitwa! Uciekli! Papieżnicy uciekli! Na łeb, na szyję! W popłochu! – Rzucili wszystko! – zawył jakiś podniecony czeladnik. – Oręże, puszki, dobro, spyżę! I uciekli! Uciekli spod Tachowa! Brat Prokop zwycięski! Kielich zwycięski! – Co wy gadacie? Uciekli? Bez bitwy?

– Uciekli, uciekli! A w ucieczce okrutnie przez naszych posieczeni! Tachów opasan, panowie z landfrydu osaczeni na zamku! Brat Prokop kruszy mury bombardami, dziśjutro miasta dostanie! Brat Jakubek z Vrzesovic ściga i gromi pana Henryka von Plauen! – Cichajcie! Cichajcie wszyscy! Idzie brat Jan!

– Brat Jan! Brat Jan! I rajcy!

Ratuszowe wrota otwarły się, na schody wyszła grupa ludzi. Na czele szedł Jan Rokycana, proboszcz od Marii Przed Tynem, niewysoki, szlachetnego, by nie powiedzieć: natchnionego oblicza. I niestary. Czołowy obecnie ideolog utrakwistycznej rewolucji miał trzydzieści pięć lat, był od Reynevana starszy o dziesięć. Obok swego słynnego już ucznia szedł, łapiąc powietrze w zadyszce, Jakobellus Strzybrski, mistrz uniwersytecki. O pół kroku z tyłu trzymał się Peter Payne, Anglik o twarzy ascety. Dalej szli staromiejscy rajcy – potężny Jan Velvar, Matej Smolarz, Wacław Hedvika. I inni. Rokycana zatrzymał się.

– Bracia Czesi! – krzyknął, wznosząc obie ręce. – Prażanie! Bóg z nami! I Bóg nad nami! Ryk tłumu najpierw wzniósł się, potem opadł, ścichł. Dzwony kościołów kolejno przestawały bić. Rokycana nie opuszczał rąk. – Pokonani – krzyknął jeszcze głośniej – są heretycy! Ci, co zbezcześcili Święty Krzyż, kładąc go z poduszczenia Rzymu na swe zbroje zbrodniarskie! Spotkała ich kara Boża! Wiktoria przy bracie Prokopie! Ludzie zaryczeli jednym głosem, wznieśli wiwaty. Kaznodzieja uciszył ich. – Choć zeszły się tu – kontynuował – hordy piekielne, choć wyciągnęły się ku nam okrwawione szpony Babilonu, choć znowu zagroziła złość rzymskiego antychrysta prawdziwej religii, Bóg nad nami! Pan Niebios podniósł swą rękę, aby zniszczyć moc wrażą! Ten sam Pan, który zatopił wojska faraona w Morzu Czerwonym, który zmusił do ucieczki przed Gedeonem nieprzeliczone armie Madianitów! Pan, który w ciągu jednej nocy pobił przez swego anioła sto osiemdziesiąt pięć tysięcy Asyryjczyków, ten sam Pan Niebios poraził strachem serca nieprzyjaciół naszych! Jak wojska bluźniercy Senacheryba umykały spod Jerozolimy, tak zdjęta trwogą papieżnicka zgraja pierzchała w panice spod Strzybra i Tachowa! – Gdy tylko spostrzegli – zawtórował mu cienko Jakobellus – słudzy diabelscy Kielich na proporcach brata Prokopa, gdy usłyszeli chorał Bożych bojowników, rozpierzchli się w popłochu, tak, że dwóch razem nie zostało! Byli jak plewa, którą wiatr rozmiata! – Deus vicit! – wrzasnął Peter Payne – Yeritas vicit!

– Te Deum laudamus!

Tłum zaryczał i zawył. Tak, że Reynevana aż zakłuło w uszach. Tego wieczora, czwartego sierpnia roku 1427, Praga hucznie i szumnie świętowała zwycięstwo, prażanie szalonym spontanicznym festynem odreagowywali tygodnie strachu i niepewności. Śpiewano na ulicach, tańczono wokół ognisk na placach, weselono się w ogrodach i w podwórzach. Pobożniejsi czcili Prokopową wiktorię na nabożeństwach, odprawianych impromptu po wszystkich praskich kościołach. Mniej pobożni mieli do wyboru szeroki wachlarz innych imprez. Wszędzie, na Starym i Nowym Mieście, na wciąż będącej większością pogorzeliskiem Małej Stranie, na Hradczanach, wszędzie niemal karczmarze ufetowali triumf nad krucjatą tym, że wszystkim chętnym za darmo, na koszt lokali szynkowano alkohole i serwowano jadło. Jak Praga długa i szeroka, wyskoczyły więc z beczułek czopy i szpunty, zapachniały ruszty, rożny i sagany. Jak zwykle, przebiegli oberżyści +okazję, by pod przykrywką hojności pozbyć się produktów grożących skiśnięciem lub zepsuciem – jak i tych, w przypadku których nie były to już bynajmniej pogróżki. Ale któżby zwracał uwagę! Krucjata pobita! Zagrożenie minęło! Weselmy się! Jak Praga długa i szeroka, weselono się. Wznoszono toasty na cześć mężnego Prokopa Gołego i Bożych bojowników, a na pohybel zbiegłym spod Tachowa krzyżowcom. W szczególności wodzowi krucjaty, Ottonowi von Ziegenhainowi, arcybiskupowi Trewiru, życzono, by w drodze do domu zdechł albo przynajmniej się rozchorował. Śpiewano naprędce ułożone kuplety o tym, jak to na widok Prokopowych chorągwi legat papieski Henryk de Beaufort spaskudził się ze strachu w portki. Reynevan dołączył do zabawy. Wpierw na Rynku Staromiejskim, potem wraz z przygodną – a dość liczną kompanią przeniósł się na Persztyn, do oberży "Pod Niedźwiadkiem" w pobliżu kościółka Świętego Marcina W Murze. Potem rozochocone bractwo przewędrowało na Nowe Miasto. Zgarnąwszy po drodze kilku pijaczków z cmentarza przy Pannie Marii Śnieżnej, biesiadnicy ruszyli na Koński Targ. Tu kolejno odwiedzono dwie gospody – "Pod Białą Kobyłą" i "U Mejzlika". Reynevan wiernie towarzyszył kompanii. Sam, co tu mówić, miał ochotę na uciechę i świętowanie, szczerze radował się tachowskim zwycięstwem, mniej też martwił się o Szarleja. Trasa mu odpowiadała – na Nowym Mieście

5
{"b":"89107","o":1}