– Brat… – oblicze spowiednika rozmiękło nagle, obwisło w zdziwieniu i niedowierzaniu. – Brat Markus! To ty? Ty! Ocalałeś! Przeżyłeś! Oczom nie wierzę! – I słusznie – odrzekł zimno ksiądz o oczach koloru żelaza. – Bo jesteś w błędzie, ojcze. Nazywam się Kneufel. Ojciec Jan Kneufel.
– Jestem brat Kajetan! Nie poznajesz mnie?
– Nie.
– Ale ja ciebie poznaję – staruszek spowiednik złożył ręce. – Wszak cztery lata spędziliśmy w klasztorze w Chrudimiu… Codziennie modliliśmy się w tym samym kościele i jadaliśmy w tym samym refektarzu. Codziennie mijaliśmy się na krużgankach. Aż do tego okropnego dnia, gdy pod klasztor podeszły hordy heretyckie… – Mylisz mnie z kimś.
Spowiednik milczał przez chwilę. Wreszcie twarz mu pojaśniała, a uśmiech zdeformował wargi. – Pojmuję! – oznajmił. – Incognito! Lękasz się sług diabelskich, długie i mściwe mających ręce. Niepotrzebnie, bracie, niepotrzebnie! Nie wiem, Boży tułaczu, jakie cię tu wiodły drogi, ale ninie jesteś między swymi. Jest nas tu wielu, jest nas tu cała grupa, cała communitas biednych zbiegów, exulów, wypędzonych z ojczyzny, wygnanych ze swych ograbionych klasztorów i zbezczeszczonych świątyń. Jest tu brat Heliodor, co ledwie z życiem uszedł z Chomutowa, jest opat Wetzhausen z Kladrubów, są uchodźcy ze Strahova, z Jaromierza i Brzevnowa… Pan tych ziem, człek szlachetny i bogobojny, jest nam łaskawy. Pozwala nam prowadzić tu szkołę, głosić kazania o zbrodniach kacerzy… Chroni nas i broni. Wiem, coś przeszedł, bracie, pojmuję, że nie chcesz się ujawniać. Jeśli taka twoja wola, dochowam tajemnicy. Słowa nie uronię. Zechcesz iść dalej, nikomu nie powiem, żem cię widział. Żelaznooki ksiądz patrzył na niego czas jakiś.
– Pewnie – rzekł wreszcie – że nie powiesz.
Błyskawiczny ruch, cios poparty całą siłą barku. Uzbrojona zębatym kastetem pięść uderzyła spowiednika prosto w jabłko Adama i wbiła je głęboko do miażdżonej krtani i tchawicy. Brat Kajetan zacharczał, złapał się za gardło, oczy wylazły mu z orbit. Przeżył masakrę, jaką taboryci Żiżki sprawili chrudimskiemu klasztorowi dominikanów w kwietniu roku 1421. Ale tego uderzenia nie mógł przeżyć. Święta Katarzyna i pyzate aniołki obojętnie patrzyły, jak umiera.
Ksiądz o żelaznych oczach zdjął z palców kastet, schylił się, chwycił trupa za sutannę i zawlókł go za konfesjonał. Sam siadł na ławeczce, zakrywając twarz kapturem. Siedział w zupełnej ciszy, w zapachu kadzideł i świec. Czekał. Około południa miała tu, do farnego kościoła pod wezwaniem swej patronki, przyjść do spowiedzi – wraz z dzieckiem – panna Katarzyna von Biberstein, córka Jana Bibersteina, pana na Stolzu. Żelaznooki ciekaw był grzesznych myśli panny Katarzyny Biberstein. Jej grzesznych uczynków. I pewnych wyjątkowo grzesznych faktów z jej życiorysu.
W mieście Świdnicy, w niedzielę dziewiętnastego października, niedługo po mszy, śpiew i dźwięki lutni wabiły przechodniów na ulicę Kotlarską, w okolice ławki garncarza, usytuowanej tuż przy zaułku wiodącym ku synagodze. Stojący na beczce niemłody goliard w czerwonym kapturze i kabacie z ząbkowaną baskiną brzdąkał na strunach i śpiewał. Nie patrzając na biskupy,
Którzy mają złotych kupy;
Boć nam ci wiarę zelżyli,
Boże daj, by się polepszyli…
Z każdą kolejną zwrotką przybywało słuchaczy. Tłumek otaczający goliarda rósł i cieśniał. Prawda, byli i tacy, którzy zmykali spiesznie, zorientowawszy się, że goliardzka śpiewka traktuje nie o seksie, jak oczekiwali, lecz o niebezpiecznej ostatnio polityce. Dwór nam pokaził kapłony,
Kanoniki i dziekany;
Wszystko w kościele zdworzało,
Nabożeństwa bardzo mało…
– Prawda, prawda! Święta prawda! – zawołało kilka głosów z ciżby. I momentalnie rozpoczęła się dysputa. Jedni wdali się w ostrą krytykę kleru i Rzymu, drudzy przeciwnie, jęli się obrony, przytomnie zauważając, że jeśli nie Rzym, to co? A goliard wykorzystał okazję i zmył się chyłkiem. Skręcił w Podcienia Chmielne, potem w ulicę Zamkową, kierując się ku podwalu przy Bramie Grodzkiej. Wkrótce ujrzał cel wędrówki: szyld piwnicy "Pod Czerwonym Gryfem". – Ładnieś śpiewał, Tybaldzie – usłyszał za plecami. Goliard uchylił kaptura, dość wyzywająco spojrzał wprost w oczy koloru żelaza.
– Godziny dwie – rzekł z wyrzutem – czekałem na was po mszy pod farą. Nie raczyliście się pokazać. – Ładnie śpiewałeś – żelaznooki, dziś w mendykanckim habicie minoryty, nie uznał za celowe usprawiedliwiać się ani przepraszać. – Ładnie, na mą duszę. Tylko trochę niebezpiecznie. Nie boisz się, że znowu cię do turmy wsadzą? – Po pierwsze – wydął wargi Tybald Raabe – pictoribus atgue poetis guodlibet audendi semper fu.it aegua potestas. Po drugie, jak inaczej mam pracować dla sprawy? Nie jestem szpiegiem, który kryje się w mroku lub pod przebraniem. Jestem agitatorem, moja rzecz to iść między ludzi… – Dobra, dobra. Informacje.
– Siądźmy gdzieś.
– Koniecznie tu?
– Piwo tu przednie.
– Owych czarnych jeźdźców, o którychście pytali opowiedział goliard, gdy siedli za stołem – widywano na Śląsku wielokrotnie. W szczególności, rzecz ciekawa, widziano ich zarówno pod Strzelinem, gdy zabito pana Barta, jak i w okolicach Sobótki, kiedy to zginął pan Czambor z Heissensteinu. W pierwszym przypadku widział półgłówek pastuch, w drugim pijany organista, więc, jak łatwo się domyślić, żadnemu nie dano wiary. Za bardziej wiarygodnych mam koniuchów i masztalerzy pani Dzierżki de Wirsing, handlarki koni, której orszak rycerze w czarnych zbrojach napadli i rozgromili pod Frankensteinem. Jest wielu świadków tego zdarzenia. Interesujące rzeczy mówią też pachołkowie Inkwizycji…
– Wypytywałeś pachołków Inkwizycji?
– Co też wy. Nie sam. Przez zaufanych. Pachołkowie wygadali się, że inkwizytor papieski, wielebny Grzegorz Hejncze, od dwóch lat co najmniej prowadzi intensywne śledztwo w sprawie jakichś demonicznych jeźdźców, grasujących po Śląsku na czarnych koniach. Ukuto nawet nazwy: Rota Śmierci albo biblijnie, Demony Południowej Pory. Mówią też o nich… Mściciele. Ale tak, by inkwizytor nie słyszał. Ba już dawno stało się oczywiste, że Rota Śmierci zabija ludzi podejrzanych o sprzyjanie husytom, o handel z nimi, o dostarczanie żywności, broni, prochu, ołowiu… Lub koni, jak dopiero co wspomniana Dzierżka de Wirsing. Czarni Rycerze to zatem nasi sprzymierzeńcy, a nie wrogowie, szepcą za plecami inkwizytora jego ludzie. Po co ich tropić, po co przeszkadzać? Dzięki nim mamy mniej roboty. – A napad na kolektora, wiozącego podatek? Przeznaczony wszak na wojnę z husytami? – Nie wiadomo, czy to Rota na poborcę napadła. Nic
o tej sprawie nie wiadomo.
Żelaznooki milczał dość długo.
– Interesuje mnie – rzekł wreszcie – czy ktoś mógł z tego napadu ujść z życiem. – Nie sądzę.
– Ty uszedłeś.
– Ja – Tybald Raabe uśmiechnął się lekko – mam wprawę. Bez przerwy albo się kryję, albo uciekam, tak często, że wyrobiłem w sobie instynkt. Od czasu, gdym porzucił krakowską Alma Mater dla wędrówki, lutni i pieśni. Wiecie, jak to jest, panie Vlk: poeta to jak diabeł w żeńskim klasztorze, zawsze wszystko na niego właśnie zwalą, jego za wszystko winą obarczą. Trzeba umieć uciekać. Instynktownie, jak sarna, gdyby co, nie myśleć, jeno od razu chodu. Zresztą… – Co zresztą?
– Miałem wtedy, na Ściborowej Porębie, sporo szczęścia. Sraczka mnie gnębiła. – Hę?
– Była w orszaku panienka, mówiłem wam, rycerska
córa… Nijak było w bliskości panienki, wstyd… Poszedłem się więc wypróżnić daleko, w oczerety, nad samo jeziorko. Gdy zdarzył się napad, uciekłem przez mszar. Napastników nawet nie widziałem… Żelaznooki milczał długo.
– Dlaczego – spytał wreszcie – nie powiedziałeś mi wcześniej, że tam było jeziorko?
Utopiec był bardzo czujny. Nawet bytując w zagubionym wśród borów jeziorku przy Ściborowej Porębie, na pustkowiu, nawet o zmierzchu, kiedy to szansa napotkania kogokolwiek była praktycznie żadna, zachowywał się nad wyraz ostrożnie. Wynurzając się, nie zrobił większej fali niż ryba, gdyby nie to, że lustro wody było gładkie jak tafla, zaczajony w zaroślach Żelaznooki mógłby wręcz nie dostrzec rozchodzących się kół. Wyłażąc na brzeg wśród trzcin stwór ledwie chlupnął, ledwie zaszeleścił, pomyślałbyś, wydra. Ale Żelaznooki wiedział, że to nie wydra. Będąc już na suchym lądzie i upewniwszy się, że nic mu nie zagraża, utopiec nabrał pewności siebie. Wyprostował się, zatupał wielkimi stopami, podskoczył, przy podskoku woda i muł obficie i z pluskiem polały się spod jego zielonej kapotki. Ośmielony już zupełnie utopiec siknął wodą ze skrzeli, rozwarł żabią paszczękę i zaskrzeczał donośnie, informując okoliczną przyrodę o tym, kto tu rządzi. Przyroda nie zareagowała. Utopiec pokręcił się trochę wśród traw, pogrzebał w błocie, wreszcie ruszył pod górę, w stronę lasu. I wlazł prosto w pułapkę. Skrzeknął, widząc przed sobą usypane z piasku półkole. Zbliżył płaską stopę, cofnął ją, zdumiony. Nagle zorientował się, w czym rzecz, zakwakał głośno i odwrócił, by uciekać. Było jednak za późno. Żelaznooki wyskoczył z zarośli i zamknął magiczne koło sypanym z worka piaskiem. Zamknąwszy, usiadł na pieńku. – Dobry wieczór – powiedział grzecznie. – Chciałbym porozmawiać.
Utopiec – Żelaznooki widział już, że nazwa "wodnik" jest dla stwora właściwsza – kilka razy spróbował przeskoczyć magiczny okrąg, bezskutecznie, rzecz jasna. Zrezygnowany energicznie potrząsnął płaską głową, przy czym mnóstwo wody wylało mu się z uszu. – Brekkrek – zaskrzeczał. – Bhrekkrekekeks.
– Wypluj muł i powtórz, proszę.
– Bhrekekgreggreggreg.
– Robisz idiotę z siebie? Czy ze mnie?
– Kuakskwaaaks.
– Szkoda talentu, panie wodniku. Nie nabierzesz mnie. Doskonale wiem, że rozumiecie i umiecie mówić po ludzku. Wodnik zamrugał podwójnymi powiekami i otworzył usta, szerokie jak u ropuchy. – Po ludzku… – zabulgotał, plując wodą. – Po ludzku owszem, tak. Ale dlaczego mam gadać po niemiecku? – Punkt dla ciebie. Czeski może być?
– No chyba.
– Jak się nazywasz?
– Jak ci powiem, to mnie wypuścisz?