Литмир - Электронная Библиотека

– Jeden. Jeden był taki przypadek. Zobaczyłam faceta i pomyślałam: Chryste Panie! On wygląda jak mój mąż. Ale on nie został moim mężem. Był już żonaty i kochał żonę. Nie został moim mężem. Moim mężem został facet, który w ogóle nie wyglądał na mojego męża. I nic dobrego z tego nie wyszło.

– Ja nie jestem żonaty i nikogo nie kocham.

– Czyli ożenisz się ze mną?

– A kiedy by to miało być?

Zapadła rytualna, a może nawet trochę od rytualnej dłuższa chwila ciszy, gra nie była ostra, ale najwyraźniej oboje nie sprostaliśmy i takiemu tempu.

– No proszę – Pietia po minucie odezwała się głosem tak zmienionym, że ciarki przeszły mi po plecach – no proszę, doczekałam się, żenicha dażdała, doczekałam narzeczonego… Skoro tak, to teraz twoja kolej.

– Moja kolej? Na co?

– Słuchaj, zawsze byłeś dobrym, a nawet bardzo dobrym uczniem, ale nigdy – delikatnie mówiąc, nie byłeś uczniem przesadnie lotnym. To ci jakby zostało. Skoro zostałeś moim narzeczonym i w ogóle masz niebawem zamiar jadać ze mną na śniadanie tropikalne musli z waniliowym danone, to musisz teraz przedstawić swoją wersję naszej historii. Co ty o mnie wtedy myślałeś? Zauważałeś mnie w ogóle? Byłam dla ciebie tylko panią od rosyjskiego? Coś jeszcze przychodziło ci do głowy?

Była pani nie tylko panią od rosyjskiego, l nie tylko dla mnie. Pani mi się bardzo podobała. Pani nam wszystkim strasznie się podobała. Budziła w nas pani potworne żądze, bez przerwy snuliśmy wyuzdane wizje, co będziemy z panią robić, i co pani, kiedy wreszcie zabierzemy panią w jakieś ustronne miejsce, będzie robić z nami. Pani widmo przed każdym z nas całymi godzinami klęczało, pani widmo na każdej dużej przerwie w toalecie męskiej rozbierało się do naga i potem tam aż do dzwonka szalało. Wszyscy znaliśmy na pamięć każdy szczegół pani wyobrażonego ciała, codziennie wnikliwie analizowaliśmy, w co pani jest ubrana, i stawialiśmy plastyczne hipotezy, co pani ma pod spodem. Fantomy pani majtek, rajstop i biustonoszy jak stada gołębi fruwały pod sufitem pracowni biologicznej, niekiedy przelatywała tam nawet pani podpaska (wtedy bez skrzydełek), byli bowiem śród nas i tacy spece, co twierdzili, że wiedzą, kiedy pani ma okres. Pani granatowa sukienka z delikatnym wiśniowym wzorem i umiarkowanym dekoltem karo była naszą ulubioną sukienką, ale równie nas pani podniecała w dżinsach i rudawym żakiecie, kiedy odwracała się pani tyłem do klasy, traciliśmy przytomność, kiedy unosiła pani w górę dłoń i zaczynała pisać na tablicy, i sukienka albo spódnica, którą miała pani na sobie, też unosiła się lekko w górę i mocniej niż zwykle zarysowywały się pod tkaninami pani pośladki – umieraliśmy. Każdy z nas miał panią po kilka razy dziennie, z myślą o Pani każdy z nas – łącznie z Olivierem Twistem Gruchała, który był nieskorym do wybryków rusofobem – onanizował się po tysiąckroć, a myśl, że jak wreszcie realnie przyjdzie co do czego, będzie pani to robić językiem naznaczonym ruskim akcentem, doprowadzała nas do ostatecznych spazmów, pani ruski akcent był dla nas jak srebrny ćwiek wbity w język dla specjalnych perwersji…

Nie miałem pewności, ale intuicyjnie czułem, że trzeba czymś w tym stylu polecieć. Nie wiadomo skąd wiedziałem, że nie obrażą jej nawet najbardziej świńskie szczegóły. Dla pełni efektu postanowiłem jej nie tylko opowiedzieć, jak było, było ostro, ale aż tak ostro nie było, podobała się nam, była piękna, ale aż takich szałów, żeby majtki pod sufitem latały, nie było, więc dla pełni, a raczej dla wzmożenia efektu postanowiłem to i owo dodać. Próbowałem przypomnieć sobie jakieś filmy albo książki zawierające sceny fascynowania się przez uczniów ponętnymi nauczycielkami, ale nic nie przychodziło mi do głowy, świetnie nadającej się do tego celu „Maleny" z Moniką Bellucci jeszcze nie wyświetlali w kinach, słowem, nie przychodził mi do głowy żaden cytat, za pomocą którego mógłbym jeszcze bardziej wzmóc naturalizm dalszego ciągu mojej wersji wydarzeń. Zamilkłem i gorączkowo kombinowałem, jaką jeszcze perwersyjną scenę z udziałem pani od rosyjskiego wymyślić. Inna sprawa, że było to daremne, Pietia zdawała się nie słyszeć nawet umiarkowanego i dość pod względem wyuzdania stereotypowego początku mojej pieśni miłosnej. Niby słuchała, ale miała wyraz twarzy cudzoziemki, która ani w ząb nie rozumie tubylczego narzecza, może faktycznie na chwilę obronnie wpadła w lingwistyczną zapaść i na parę minut straciła zrozumienie dla polszczyzny, ani jednym grymasem, gestem czy słowem nie odniosła się do głównej roli, jaką odgrywała w naszej szczeniacko rozbestwionej wyobraźni. Po chwili mówiła dalej, jakby nic do niej nie dotarło albo – myślę, że ten wariant prędzej wchodził w grę – albo jakby to, co do niej dotarło, było niewarte grymasu, gestu, wzmianki.

– Żenicha dażdała… Proszę, wreszcie, wreszcie… Żal człowiekowi będzie umierać i ciebie zostawiać. Nie zwracałeś na mnie uwagi, latałeś za Esmeraldą… Swoją drogą ciekawe, co się nią dzieje. Masz z nią jakiś kontakt? Nie? W końcu była tak zdolna, że powoli powinno być o niej głośno, a tu cicho sza. Masz w ogóle z kimś z twojej klasy kontakt? Słyszałeś, że Luizjana Poświat popełniła samobójstwo? Nicoll Bażanowska wyszła za mąż za starszego faceta. Rok temu. Od paru miesięcy próbuje się rozwieść. Śpieszy się, żeby zdążyć przed przyjazdem Papieża. Wiesz, tu znowu wzmogły się plotki, że Wojtyła przyjedzie do Granatowych Gór. Wzmogły się ze zdwojoną siłą. Podobno niedawno na jakiejś audiencji prywatnej albo generalnej wspomniał, że jeździł przed wojną w Granatowych Górach na nartach i do dziś wspomina piękno naszej okolicy. Ludzie mówią, że tym razem na pewno przyjedzie. Krąży nawet taka wersja, że nie tylko przyjedzie, ale w ogóle tu osiądzie, bo urząd złoży i w Granatowych Górach resztę życia spędzi. Dlatego Nicoll tak się z tym rozwodem śpieszy. Bo mówią, że jak Papież tu osiądzie, to będzie całkiem jak w Watykanie albo jak w jakimś wyodrębnionym skansenie katolickim. Żadnych rozwodów. Ani żadnych innych przyjemności. W każdym razie nawet jak wzorcowy kołchoz kościelny nie powstanie, bo w to jednak trudno uwierzyć, to i tak rozwieść się w bezpośredniej bliskości Ojca Świętego ciężej będzie. Nicoll wie, co robi. Mnie tam wszystko jedno. Przyjedzie albo nie przyjedzie, osiądzie albo nie osiądzie, mnie to w końcu ani grzeje, ani ziębi. Nawet jak umrze i osieroci wielki polski naród katolicki, w rozpacz nie wpadnę, pewnie, że żal mi będzie, ale pod pociąg się nie rzucę. Prawosławna jestem. Dawno po rozwodzie w dodatku. Wszystko, co miało się zdarzyć, dawno się zdarzyło. Wszystko minęło i tylko tyle zostało, że sobie przysięgłam: bez względu na wszystko, bez względu na to, jak byś zbrzydł, zgłupiał i bez względu na to, jak byś mi zobojętniał, kiedyś zabiorę ciebie na windsurfing nad Granatowe Jezioro. Wiesz, że ja cztery lata czekałam? Cztery lata szykowałam się do tego, co zrobiłam dzisiaj, do tego, żeby wreszcie, jak przyjedziesz do Granatowych Gór, spotkać ciebie niby przypadkiem i zaproponować windsurfing? Pewnie, że z rozmaitym natężeniem na to doniosłe wydarzenie czekałam, ale czekałam. Parę razy mi się wydawało, że już jesteś, że przyjechałeś, Ale to była złudna pewność. Tak samo jak niedawno w Warszawie, kiedy bez cienia wątpliwości widziałam ciebie dwa razy, ale to nie byłeś ty. Wielki dramat złudzeń, ale zniosłam go nie tyle nawet dzielnie, co łatwo, byłam już znacznie, znacznie spokojniejsza, mój kochanku niedokonany, niespełniona ofiaro moich zboczeń. Zresztą w ogóle to nie był udany pobyt, zgubiłam kartę bankomatową, a gotówki prawie nie miałam…

Kiedy teraz po przeszło dwu latach zapisuję w „Dzienniku wypraw" doszłe rozmowy i niedoszłe windsurfingi z Pietią, przebijają mnie setki strzał, przeszywają mnie setki mieczy, powietrzna kawaleria roznosi mnie na szablach i śmigłach i mam wielką i ryzykowną ochotę odejść od prawdy w stronę czystego piękna i samym, bezkarnym pięknem mam chęć Pietii hołd złożyć. Dla Pietii i dla wszystkich moich byłych, aktualnych i przyszłych moich kobiet mam nieprzepartą chęć papierową, ale bardzo zgrabną arię zanucić. Pietiu! Nataszo! wołam w kierunku jej cienia – znalazłem pani kartę, leżała na trawie w Ogrodzie Saskim. – Co ty opowiadasz – jej cień śmieje się arcynormalnym śmiechem – co ty gadasz, udaru dostałeś czy co? – Nie, znalazłem pani kartę, w każdym razie znalazłem kartę, w której się zakochałem, więc prawdopodobnie to jest pani… to jest twoja karta. Teraz w moim warszawskim mieszkaniu wyjmuję ją z szuflady. Rozumiesz, a raczej nie rozumiesz, bo nie możesz rozumieć, to był czysty, choć dla mnie odwrotny przypadek, miałem kartę, ale nie miałem PINu, nie słyszałem PINu. Całej tej historii już pewnie nigdy nie wyjaśnię. Podniosłem kartę z trawy, oczyściłem z błota, popiołu i zielska i ona w swoich nienaruszonych miejscach zabłysła jak miniatura katedry. Poczułem nieziemski zapach perfum, dotykałem ustami tytanowej powierzchni, zlizywałem z niej ślady linii papilarnych – to były pani linie papilarne, Nataszo, bo przecież naprawdę ty miałaś na imię Natasza, Pietia to była twoja szkolna ksywa. Nazwisko wybite na karcie było nieczytelne, rozpuściło się w tropikalnych upałach i syberyjskich mrozach, jakie panują w Ogrodzie Saskim, ale z imienia zostały cztery pierwsze litery, w pierwszym odruchu pomyślałem, że pewnie Natalia jakaś zgubiła kartę albo ktoś ją jej ukradł i w Ogrodzie Saskim porzucił, ale tam na pewno było Natasza i nawet teraz jestem pewien, że nieczytelne i roztopione litery bardziej Nataszę niż Natalię tworzyły, więc jest niezbity dowód, mocniejszy od mojego słuchu, choć słuch też mnie nie mylił.

Przytknąłem magnetyczny pasek do ucha niczym muszlę morską i w jego gęstych labiryntach słyszałem szelest twojej sukni, stukot twoich obcasów, brzęk filiżanki, słyszałem wnętrze dwupokojowego mieszkania, słyszałem zasuszone bukiety wiszące na ścianach, powieść współczesną leżącą na dywanie, wczorajsze gazety, pustą popielniczkę, twoją dżinsową spódnicę wiszącą na krześle. Słyszałem operowy głos twojej karty bankomatowej, czułem jej narkotyczny zapach i wodnisty smak. Pożerałem ją, pożerałem magnetyczny pasek i płomienisty napis: Bank Towarzystwa Ziemi Hetejskiej. Już nie ślady linii papilarnych, ale ślady całej twojej skóry zlizywałem z tytanowej powierzchni, ślady wygolonych pach, które – już wtedy wiedziałem, ale nie umiałem nazwać – musiały być śladami pach mojej pani od rosyjskiego, ślady doskonale wydepilowanych łydek, które musiały być łydkami mojej rusycystki, ślady boskich, bez śladu cellulitu ud, które musiały być twoimi udami, ciebie samą w gęstych i magnetycznych labiryntach wyraźnie słyszałem, miałaś na sobie błękitną bluzkę i wpadający w odcień szarości rudawy sweter, bluzka wychodziła górą, dwa proporce kołnierzyka ułożone były jak trzeba i dołem też błękitna bluzka dwukrotnie była wypuszczona na wierzch, moje ręce – czułem – jeśli nie wstąpią pod błękit bluzki i pod wpadający w odcień szarości rudawy sweter, moje ręce zostaną obcięte przez kata. Umrę, jak pani nie pomacam – uświadomiłem sobie nagle z całą wyraźnością i pognałem jak na skrzydłach w jedyne miejsce, gdzie był cień szansy, żeby panią spotkać. Złoty obłok płynął nad obitym papą dachem Banku Towarzystwa Ziemi Hetejskiej na tyłach Ząbkowskiej. W bankomatowym przedsionku nikogo nie było, pod samym bankomatem, na ziemi, na lastryko leżała warstwa błotnego kurzu, pani obcasy przed kwadransem to błoto rozczyniały, słyszałem dobrze, słyszałem, jak pani spanikowana zgubą krew przed kwadransem spłynęła w dół brzucha, i chciałem w błoto pod bankomatem Banku Towarzystwa Ziemi Hetejskiej na tyłach Ząbkowskiej runąć i kieszenie tym błotem napełnić. Twoje stopy,

44
{"b":"88097","o":1}