17) Dropsy – płaskie landrynki owinięte w papierowy, słabo odklejalny rulonik.
18) Suchary beskidzkie z kminkiem.
19) Polococta oraz quickcola – substytuty cocacoli.
20) Gumy Turbo – na skutek pogłoski o ich rakotwórczości krótko obecne na rynku. W tle subtelny dramat kolekcjonerów zbierających ukryte w opakowaniu obrazki samochodów.
21) Żelki – misie Haribo.
22) Lizaki typu Kojak.
23) „Smakołyk warszawski” – wyrób karmelowoczekoladopodobny w formie bloku. Rodzaj monstrualnej krówki.
24) Draże indyjskie – orzeszki ziemne oblewane substancją brunatną.
25) Podpiwek kujawski – sprzedawany w postaci suchej, do przyrządzenia w domu. Dziadek Jan Nepomucen przyrządzał wprawnie.
26) Andruty – różowe (truskawkowe), białe (waniliowe).
27) Mleko skondensowane w tubce – spożywane na ogół prosto z tubki.
28) Gumy w kształcie papierosów – made in Yugoslavia.
29) Absolutne rarytasy pochodzące ze zrzutów: zachodnie batony, masło orzechowe i czekolada w proszku, jedzona – ma się rozumieć – na sucho.
Do wszczynania, a następnie rozwikływania dramatu przyszłego papieża, który przecież nie mógł ot, tak sobie kraść jabłek, nie mam w tym przypadku zdrowia. W końcu Bóg również przypatrywał mi się z pilnością i nie mogłem, jak gdyby nigdy nic, pod jego okiem łamać siódmego przykazania. Czyli co? Czyli Bóg musiał na chwilę usnąć na obitej złotym pluszem wersalce, mnie zaś na chwilę musiało się odechcieć zostawać papieżem. Było jak w życiu codziennym i jak w historii powszechnej: Bóg na moment zasypia, my na moment rezygnujemy ze szczytnych celów i rodzi się zbrodnia.
Nie mogę powiedzieć, że leżące w szufladzie pieniądze zaczynają mnie parzyć, że od ich żaru zaczyna mi się palić ziemia pod stopami albo że gore na mnie czapka, tak okazale nie mogę się wyrazić, ale niewątpliwie: odczuwałem rosnącą niewygodę.
Z każdym dniem, a nawet – tu akurat nie przesadzę – z każdą godziną stawało się dla mnie jasne, że muszę się tych pieniędzy pozbyć. Ewentualność, że przyzwyczaję się do ich obecności w szufladzie, odpadała jako pierwsza. Ewentualność, że na coś je wydam, odpadała jako druga. Zresztą w moim przypadku klasyczne – że się tak wyrażę – możliwości roztrwaniania kasy były ograniczone. Przepuścić na dziwki nie byłem w stanie z tego powodu, że krzywa mojej ochoty na dziwki natychmiast po przekroczeniu progu burdelu spadała. Poza tym doskwierała mi obsesyjna i niestosowna myśl, że jak wreszcie się zdecyduję, z niechybnym fatalizmem trafię na dziwkę, z którą był mój stary. Wystarczający powód do życia powściągliwego.
Przepić? Przepić trzy tysiące trzysta pięćdziesiąt złotych – to mi się po prostu nie mieściło w głowie. Przejeść? Tak samo – nie. Nawet jakby kupione za te pieniądze żarcie nie stanęło kością w gardle, z pewnością nie za bardzo by mi smakowało. Poza tym aiby co, jakie artykuły spożywcze miałem sobie za przeszło trzydzieści starych baniek sprawić? Grubo ponad tysiąc – lekko licząc – batonów Cadbury? Jak na jeden raz – za dużo. Koszule, buty, płyty, marynarki, zegarki, wszelkie przedmioty realne odpadały z tych samych powodów: byłoby mi w nich niewygodnie i byłaby to jedynie zmiana postaci doskwierającej mi niewygody. Poza wszystkim – ja miałem wszystko.
Logika konieczności zwrotu kasy jej prawowitemu właścicielowi stawała się coraz bardziej nieubłagana, ale jeszcze zwlekałem. Jeszcze rozważałem możliwość wydania gotówki na jakiś szlachetny cel. Jak na Wojewodę przystało – niewprawnie ruszałem się po takim terytorium. Pomyślałem, że może zasilę tą kwotą jakąś fundację. Zajrzałem do książki telefonicznej i natychmiast wściekłem się niebotycznie: figurowały tam nazwy kilkuset, a może kilku tysięcy, a może kilkuset tysięcy fundacji. Typowe. W kraju, w którym większość (absolutna większość) obywateli nie ma zielonego pojęcia, co to jest fundacja, jak działa fundacja, co znaczy samo słowo „fundacja" – fundacje powstają jak grzyby po deszczu i jest ich bez liku. Zapytajcie jakiegokolwiek RodakaPolaka czy fundacja funduje, czy jest fundowana, czy daje, czy gromadzi, na jakich jest oparta zasadach i jakie są jej podstawowe, czyli ekonomiczne mechanizmy. Zapytajcie, bo jest o co pytać. Jak myślicie, że pytanie wasze będzie retoryczne, że nie usłyszycie żadnej odpowiedzi, że ujrzycie jedynie ryj niemo rozdziawiony i martwe spojrzenie – jesteście w błędzie. Skądże, ujrzycie chytry błysk przenikliwych oczu, a z wąskich zdradzających kmiecą chytrość ust – padnie wprawdzie lakoniczna i trochę ślamazarnie wygłoszona, ale przecież precyzyjna odpowiedź: – Co to jest fundacja? No… panie… fundacja to jest złodziejstwo… Złodziejstwo… Jedno wielkie złodziejstwo, panie…
Inna rzecz, że w spisie telefonów widniały i lśniły złowróżbnym blaskiem takie perły, jak: Fundacja na Rzecz Ofiar Prywatyzacji, Fundacja Wdów, Fundacja Drugie Przyjście, Fundacja na Rzecz Ofiar Molestowania Seksualnego Nauczycieli przez Uczniów i na Odwrót, Fundacja im. Robin Hooda, Fundacja – Rehabilitacja Wszystkich, Fundacja Płaska Ziemia, Fundacja Arcyksiążę Ferdynand Żyje, Fundacja Mydło i Powidło, Fundacja Tak, Fundacja Nie, Fundacja Krew nie Woda, Fundacja Dymać po Ludzku, Fundacja na Rzecz Obrony Jako Takiej itd., itp. Dałem sobie spokój. Zbyt wielka poezja zaczynała się w tej literaturze.
Oczywiście, dalej, dalej możliwości było nieskończenie wiele i dalej, dalej wszystkie złe i wszystkie czysto teoretyczne. Można było na przykład rozdać pieniądze kloszardom na Dworcu Centralnym, albo lepiej: dać wszystko jakiemuś jednemu, starannie wybranemu kloszardowi i badać, czy jak się zorientuje, ile dostał, szlag go na miejscu z osłupienia trafi, czy też nie. Jak idzie o ten wątek, to aż się proszą fantasmagoryczne poszukiwania Wowy, a w przejmującym finale tych poszukiwań poruszające wręczanie cudem odnalezionemu, ale – jak się okaże – prawie umierającemu, zdradzonemu ruskiemu kochankowi kwoty trzech tysięcy trzystu pięćdziesięciu złotych z przesłaniem, by na tej finansowej bazie nie tylko żył dalej, ale też próbował odbudować miłość do narzeczonej, co była albo nie była na łamach „Playboya".
Takie smaki i takie zabawy rysowały mi się w głowie, w istocie w żadną z tych ewentualności nie wchodziłem głębiej. Nie rozważałem realnie żadnych mniej lub bardziej fantastycznych możliwości. Nawet na schronisko
zwierząt w Celestynowie nie potrafiłem przeznaczyć żadnej części zrabowanych pieniędzy. Dobrze, zbyt dobrze i w gruncie rzeczy od samego początku wiedziałem, że trzeba to oddać. Czułem, że tylko tym sposobem odzyskam spokój, a co za tynj idzie nabiorę sił i zapału do następnych brawurowych skoków i bezprzykładnych grabieży.
Sprawdziłem wydruki. Dziewiąty PIN miał konto w Banku Lwowsko-Wileńskim, a na tym koncie – dajcie spokój – może nie była to kwota z pierwszej dwudziestki stu najbardziej poszukiwanych Polaków, ale bez wątpienia była to kwota oszałamiająca. W każdym razie była to kwota z taką ilością zer po przecinku, że braku przeszło trzech tysięcy mógł on spokojnie nie zauważyć. I chyba faktycznie nie zauważył. Po paru dniach sprawdziłem: nawet nie zablokował konta. Czyli nie tylko nie zauważył niedoboru kasy, prawdopodobnie w ogóle nie zauważył braku karty, z czego jasno wynikało, że miał tych kart, a co za tym idzie kont (zapewne równie zasobnych) – jakby mój stary powiedział: skolko ugodno. Powinno mi to ulżyć, a mnie to jakoś specjalnie rozdrażniło. Mam w dupie twoją kasę. Mam w dupie twoją kasę. Mam w dupie twoją kasę – powtarzałem maniakalnie i czułem, że prosty zwrot kasy mnie nie zadowoli, że będą tu konieczne dodatkowe efekty. Oddam co trzeba, ale przy okazji dam też znać o sobie – postanowienie moje było równie mściwe, co niejasne.
Często gęsto kręciłem się w pobliżu bankomatu na placu Wieży, zaraz obok była mała filia Banku LwowskoWileńskiego. Przez panoramicznopancerne szyby widać było trzy pod względem skrzętności nie do odróżnienia urzędniczki. Ludzie wchodzili i wychodzili, jak się słusznie domyślacie, Dziewiąty PIN nie pojawił się tam ani razu. Dziewiątego PINu ani widu, ani słychu. Co bym zresztą zrobił, gdybym go zobaczył? W pierwszej chwili na tak
zaskakująco prosto postawione pytanie nie byłem w stanie znaleźć żadnej sensownej odpowiedzi, ale po chwili zastanowienia wiedziałem: Gdybym go zobaczył, zacząłbym go śledzić, szedłbym za nim, a może jechał taksówką, tropiłbym go tak długo, aż ustaliłbym jakiś jego adres i tam odesłałbym kartę i gotówkę. Ale przecież… ale przecież – mogę to wszystko zostawić w banku! – wreszcie mnie olśniło. A raczej wysłać pod adresem banku, koniecznie wysłać, nie pakować się tam osobiście, w ogóle nikomu nie pokazywać się tam na oczy. Jakbym, dajmy na to, zapakował pieniądze do koperty, jakbym dołączył jeszcze list, w którym nie wiem co bym napisał, ale coś bym napisał, i jakbym z całą tą przesyłką i, ma się rozumieć, z kartą w garści udał do filii Banku Lwowsko-Wileńskiego na placu Wieży, byłyby – możecie być pewni – niezłe afery. Już to widzę.
Wchodzę tam, przekraczam próg zdobnego w marmury i neony wnętrza i natychmiast czuję na sobie presję wrogich spojrzeń. Trzy pod względem skrzętności nie do odróżnienia urzędniczki spoglądają na mnie wrogo, choć trzeba przyznać, jest to wrogość jakościowo odmienna od wrogości ekspedientek z pobliskich ekskluzywnych sklepów. Tu nie ma wyniosłego dawania do zrozumienia, że jest się blisko z pierwszą dwudziestką na liście stu najbogatszych Polaków. Tu jest profesjonalna czujność. Trzy czujne spojrzenia przeszywają mnie na wylot i jest to tym dotkliwsze, że oprócz mnie (jestem absolutnie pewien) w banku nie byłoby nikogo. Świat nie układa się po mojej myśli – tyle rozumiem. Ale rozumieć to jest za mało. Trzeba jeszcze swoje rozumienie jakimś czynem poprzeć, a na to jest już, z niejasnych zresztą powodów, za późno. Z dziwaczną bezwiednością, a nawet uporem brnę w z góry przegraną sytuację. Po chwili – zaczynam rozróżniać. Skali ich skrzętności dalej nie rozróżniam, ale powoli zaczy
nam rozróżniać fryzury i spojrzenia i po chwili wahania wybieram najprzychylniejsze – jak mi się zdaje – spojrzenie całkiem niezłej – siedem, siedem i pół punktu – blondynki.
– Znalazłem kartę bankomatową – mówię skrajnie obojętnym głosem – chyba najlepiej będzie, jak zostawię ją u pani. Właściciel pewnie sam się zgłosi, a jak się nie zgłosi, to państwo chyba jesteście w stanie ustalić jego namiary…