Литмир - Электронная Библиотека

“Dziewięć lat…”, myślał, nie rozumiejąc, jak mogło ich tyle minąć, a on tego nawet nie zauważył. “Może nie kochałem jej dostatecznie?”, przemknęło mu przez głowę, pamięć zaś wydobywała krótkie, urwane obrazki z dzieciństwa, lat szkolnych i z młodości.

Tak, nie lubił babci, i gdy zostali sami, we dwoje, modlił się, żeby Bóg zabrał ją, a zwrócił mu rodziców. Ich śmierć wydawała się tak straszliwą niesprawiedliwością! Przecież ona była stara, a oni młodzi i piękni. Takimi ich zapamiętał, jeśli pięciolatek może coś pamiętać. Był przekonany, że wręcz drobiazgowo umiałby odtworzyć tamten straszny dzień, w którym rodzice wsiedli do samochodu, razem z dużym psem – i żadne z nich nie wróciło. Ani mama, ani ojciec, ani pies.

“Brązowy… Pies był brązowy. Chyba kudłaty? W każdym razie spory”, wydobywał z pamięci szczegóły.

Początkowo nienawidził więc babci za to, że to ona żyła, a nie oni. Potem za to, że zmuszała go do nauki, a on nie lubił szkoły. W szkole zawsze pytano o rodziców, o to, co robią i jacy są.

– Fajowych masz starych?

– Nie mam starych – odpowiadał i tak często zmieniał szkoły, aż zrozumiał, że lepsza jest ta, w której nikt nie pyta, bo wszyscy już wiedzą – od takiej, w której trzeba opowiadać wszystko na nowo. Ale szkoły nadal nie lubił i maturę zdał tylko cudem.

Przed jego oczami, jak film, rozwinęła się taśma pamięci: on, już osiemnastoletni, wyrośnięty nad wiek, stoi przed babcią z zaciśniętymi pięściami i krzyczy:

– Załatwiłaś to! Znowu wzięłaś ich na moje sieroctwo, tak?!

Babcia udaje, że szuka czegoś w szufladzie, i nic nie mówi.

“Jak właściwie brała nauczycieli na moje sieroctwo?”, zamyślił się. Niewątpliwie robiła to, przecież uczył się fatalnie. Zawsze gdy wydawało się, że już, już zostanie usunięty ze szkoły lub że zatrzymają go w tej samej klasie na drugi rok (raz tak się zdarzyło), starsza pani wkładała swój najlepszy czarny płaszcz i czarny kapelusz – których nie lubił, bo wciąż przypominały, że od kilkunastu lat jest w żałobie po jedynej córce, jego matce – i szła do szkoły na jakąś tajemniczą rozmowę. Dostawał potem marną trójczynę i przechodził z klasy do klasy. Na maturze matematyk podpowiedział mu brakujący wynik, a polonistka naprowadziła go na ideę wypracowania.

– Przepchałaś mnie z klasy do klasy i przez maturę, mnie, sierotę bez ojca i matki, tak? – szydził z niej, gdy starannie chowała jego końcowe świadectwo.

Więc nienawidził jej wtedy za to, że uniemożliwiła mu bunt. Bunt przeciw wszystkiemu, ze szkołą włącznie. A potem przez trzy lata demonstracyjnie nic nie robił. Za wyciągane od niej pieniądze włóczył się po kawiarniach. Przystał do grupy hippisów i za kradzione z domu drobiazgi kupował narkotyki. Nigdy nie wpadł w narkomanię. “Byłem na to za wygodny i zbyt tchórzliwy, czy wręcz przeciwnie: za rozsądny i za mądry na swój wiek…?”, zastanawiał się teraz, aby dojść do wniosku, że ani jedno, ani drugie. To ona, ta szczupła, elegancka staruszka, niższa od niego o głowę, nie dopuściła do tego, by całkiem się wykoleił. Raz nawet uderzyła go w twarz, oddał jej. Przewróciła się. Złamała rękę. I gdy ostentacyjnie chodziła z gipsem, nie mówiąc ani słowa, tylko patrząc na niego, właśnie wówczas złożył papiery na studia, udając, że nie widzi jej satysfakcji.

Teraz bał się wjechać autem do parku, odnaleźć ten dom, a w nim tę starą kobietę.

“Może już nie żyje?”, uczepił się kurczowo tej myśli, lecz zaraz pojął, że przecież by go powiadomili. Regulował co miesiąc rachunki za jej pobyt. Dostawał potwierdzenia na piśmie. Myśl o jej śmierci była ratunkiem przed koniecznością stanięcia z nią twarzą w twarz. Bo co jej powie? Dlaczego nie było go tyle lat?

“Dlaczego nie byłem u niej tyle lat? Nie wiem… No, ale w końcu jestem. I wezmę ją z powrotem do domu”, pomyślał, by już w następnej sekundzie uprzytomnić sobie, że tego domu, do którego obiecywał ją wziąć, dawno nie ma.

“Nie zwalę staruszki Ewie na głowę, żeby miała na karku już dwie… dwie niedorozwinięte”, stwierdził trzeźwo i dopiero wtedy zastanowił się, czy w ogóle był sens, żeby tu przyjeżdżać.

Jechał, żeby ją spytać, czy w ich rodzinie były przypadki umysłowego niedorozwoju. Lub jakiekolwiek ślady innych chorób nerwowych czy psychicznych. Jechał upewnić się, że jest czysty.

“Ona po prostu nie będzie tego pamiętać. Tak jak dziewięć lat temu nie pamiętała, że trzeba wyłączyć gaz, a moją żonę nazywała raz Ewą, innym razem Marysią. Imieniem mojej matki… A do mnie mówiła Adam, to znowu Janek. Ciekaw jestem, czy imię Jan pasowało do mojego ojca?”, zastanowił się, by zaraz sobie odpowiedzieć: “Imiona zawsze pasują do zmarłych, bo już nie można tego sprawdzić”.

“Matka”, “ojciec”… Ominęło go nazywanie ich “mamusią” i “tatusiem”. Nie pamiętał, czy tak do nich mówił. Coś ścisnęło go w gardle, ale opanował się. Wjechał samochodem przez otwartą bramę.

– Czy coś się stało? – spytała niepewnie elegancka recepcjonistka (bardziej kojarząca się z sanatorium niż z domem spokojnej starości), gdy podał swoje nazwisko, a potem babci.

Nie wiedział, co odpowiedzieć. Przecież to on powinien spytać, czy nic się nie stało tej osiemdziesięciojednoletniej staruszce; czy nie jest chora; czy w ogóle jest sprawna. Potem zrozumiał, że to jego pierwsza wizyta, co kobieta musiała stwierdzić w grubej księdze pacjentów, gdyż uważnie ją przeglądała. I właśnie to wprawiło ją w stan zdziwienia i niepewności.

“Po co tu przyjechałeś?”, pytało jej chłodne spojrzenie. “Chcesz się dowiedzieć, ile ona jeszcze pożyje? Jak długo będziesz musiał płacić? A może interesuje cię spadek?”

– Jestem bardzo zadowolony z formy opieki nad babcią… Byłem za granicą. Cieszę się, że nie musiałem martwić się o staruszkę – oświadczył po krótkotrwałym namyśle.

– To ośrodek na wysokim poziomie – odparła recepcjonistka tak, jakby chciała go przekonać, by nadal trzymał tu babcię. Jakby myślała, że przyjechał, bo może ma inny pomysł, co z nią zrobić.

– W jakim ona jest stanie? – spytał rzeczowo, bo nagle stwierdził, że nie ma żadnego powodu, by się usprawiedliwiać przed tą kobietą. Za dużo im płaci, by się tłumaczyć. Zarabiają na nim za dobrze, aby rościć sobie prawo do oceniania go.

– Wszyscy nasi pacjenci są w bardzo dobrym stanie – odparła z naciskiem kobieta.

– Domyślam się. Pytam, czy da się z nią rozmawiać. Czy rozumie, co się do niej mówi. Czy rozpoznaje… – i tu urwał, ale ona zręcznie mu podpowiedziała:

– …personel? Tak. Rozpoznaje. Tylko niekiedy nas myli – uśmiechnęła się i dorzuciła przymilnie: – Słodka staruszka…

“Wszystkie są słodkie za takie pieniądze”, pomyślał ze złością, a zarazem z ulgą. Babcia nigdy nie była słodką staruszką. Więc jeśli nią teraz jest, to musi być bardzo stara. Tak stara, iż może już nie pamiętać jego obietnicy, że zabierze ją stąd.

Szedł za pielęgniarką jasnym korytarzem z kolorowym chodnikiem i wesołymi obrazkami na ścianach. Wszystko było tu niezwykle wesołe. Jak dla dzieci.

A jednak zanim nacisnął klamkę wskazanego pokoju, serce zatrzepotało w nim jak wróbel uwięziony w gęstym żywopłocie. Widział raz takiego szarego, małego ptaszka i pomógł mu odlecieć, rozchylając gęste, kłujące gałązki. Uświadomił sobie, że boi się stanąć z babcią twarzą w twarz, tak jak wtedy, gdy miał kilkanaście lat, wagarował, palił, zawalał szkołę.

Starsza paiti siedziała nieruchomo w fotelu przy oknie. Patrzyła przez nie i gdy usłyszała skrzypnięcie drzwi, odwróciła się. Ale nim się odwróciła, rozpoznał te wyprostowane plecy. Zawsze tak się nosiła: biednie ubrana i pełna godności. A teraz patrzyła na niego. Najpierw wydało mu się, że gwałtownie rozszerzyła oczy, potem przypomniał sobie, że przecież miała właśnie takie: dziecięco okrągłe, jakby zdziwione. Ruszył ku niej, zastanawiając się, co ma zrobić: objąć ją? Nigdy tego nie robił. Położyć głowę na jej kolanach i rozpłakać się?

“Dlaczego nigdy tego nie robiłem? Dlaczego nie przytulałem się do niej, skoro poza nią nie miałem nikogo? Dlaczego jej nigdy nie objąłem? Jest jedyną osobą, której mógłbym teraz wyznać, jak bardzo cierpię”, pomyślał.

– Babciu… – odezwał się niepewnie, stojąc sztywno, w odległości dwóch metrów od jej fotela. Wciąż patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami.

– Czy ja pana znam?

Jej głos był drżący, ale nadal pobrzmiewał w nim ton niegdysiejszej stanowczości. I elegancji, którą w sobie miała, a którą bezwiednie od niej przejął. Bieda, w którą popadli, zaczęła się po śmierci rodziców. Umiała z nią żyć tak, jakby przynależała do wyższej warstwy społecznej. Całymi tygodniami jedli do chleba najtańszy ser, ale ona pouczała go, by nie trzymał kromki oburącz, i kroiła ją na malutkie, eleganckie kanapeczki. “Trzymała szpan”, pomyślał. “I nauczyła mnie, jak go trzymać”.

– Babciu, to ja… Adam.

Staruszka uśmiechnęła się i gdy on już, już chciał odwzajemnić uśmiech, usłyszał jej grzeczne, ale stanowcze stwierdzenie:

– Pan nie jest Adamem. Adam nie żyje. Na chwilę przestał oddychać i dopiero niedotleniony mózg podpowiedział mu, że musi zaczerpnąć powietrza.

– Przecież tu stoję! – żachnął się, a ona powtórzyła:

– Adam nie żyje od czterdziestu lat.

– Babciu… – zaczął jeszcze raz, a ona przerwała z tą samą, dobrze znaną mu wyższością:

– Nie jestem pana babcią. I nie lubię, gdy ktoś obcy tak do mnie mówi. Nawet pielęgniarkom na to nie pozwalam, choć uwielbiają mówić w ten sposób do pacjentów. Myślą, że to nam sprawia przyjemność.

– Jestem babci wnukiem, Adamem – powiedział wolno i z naciskiem. – To prawda, że nie było mnie tu pięć lat – skłamał odruchowo, ale pod wpływem jej wzroku natychmiast się poprawił: – dziewięć (“Już nie muszę się jej bać”, uświadomił sobie), więc mogłem się zmienić i pewnie mnie nie pamiętasz, ale…

Przerwała mu chłodno i z tą samą stanowczością:

– Owszem, miałam dwóch wnuków, Adama i Jana, ale ten pierwszy zginął, gdy był dzieckiem, a drugi wyjechał za granicę i nie wrócił. Proszę nie wywoływać duchów. I nie denerwować mnie. Proszę wyjść. Nie znam pana.

32
{"b":"87879","o":1}