— Bzdura! Jestem mordercą.
Chwila przerwy, podczas której obwody Sigfrida analizują sytuację. — Wydaje mi się — mówi ostrożnie — że przeczysz sam sobie. Czy nie powiedziałeś przedtem, że ona wciąż żyje w tej bezczasowości?
— Tkwią tam wszyscy! Czas się dla nich zatrzymał!
— W jaki więc sposób mogłeś kogoś zamordować?
— Co?
— W jaki więc sposób mogłeś kogoś zamordować? — powtarza.
— Nie wiem — stwierdzam. — Szczerze powiedziawszy, nie chcę już dzisiaj o tym więcej mówić i myśleć.
— I nie musisz. Zastanawiam się, czy zdajesz sobie sprawę, ile osiągnęliśmy przez te ostatnie dwie i pół godziny. Jestem z ciebie dumny.
I może to się wyda dziwne i niezrozumiałe, ale wierzę, że rzeczywiście jest ze mnie dumny całą swą plątaniną mikroprocesorów, obwodów Heechów i hologramów, i bardzo mi z tym dobrze.
— Możesz wyjść, kiedy tylko zechcesz — mówi wstając. Kieruje się w stronę fotela klubowego i nawet uśmiecha do mnie jak człowiek! — Chciałbym ci jednak coś zademonstrować.
Mój system obronny zmalał do zera.
— Co takiego? — mówię tylko.
— Chodzi mi o pewną możliwość, o której ci wspominałem, ale z której nigdy nie korzystaliśmy podczas naszych spotkań. Chciałbym pokazać ci mojego pacjenta sprzed lat.
— Pacjenta?
— Spójrz w tamten róg. Bob — mówi łagodnie. Patrzę więc… … i jest tam ona.
— Klara! — Zobaczywszy ją od razu zorientowałem się, że Sigfrid musiał dostać ten zapis od maszyny, z którą Klara konsultowała się na Gateway. Widzę, jak mówi o czymś z przejęciem swobodnie zawieszona, jedną ręką opierając się o półkę z kartotekami, ze stopami luźno unoszącymi się w powietrzu. Jak jej gęste czarne brwi marszczą się i rozjaśniają, jak usta wykrzywia grymas, to znów szeroki uśmiech, by po chwili ta sama twarz stała się łagodnie i obiecująco wręcz odprężona.
— Jeśli chcesz, możesz posłuchać, co ona mówi.
— Czy ja rzeczywiście tego pragnę?
— Niekoniecznie. Niczego jednak nie musisz się obawiać. Ona ciebie kochała. Bob, najlepiej jak tylko potrafiła. Tak jak i ty ją kochałeś.
WYCIĄG Z KONTA — ROBINETTE BROADHEAD
Na pańskie konto wpłynęły następujące sumy:
Ustalona premia dla lotów 88-90A i 88-90B (całość sumy): $10 000 000
Premia naukowa przyznana przez Radę: $8 500 000
Razem: $18 500 000
Aktualny stan konta: $18 506 036
Przyglądam się hologramowi przez dłuższą chwilę.
— Wyłącz to — mówię wreszcie.
W pokoju rekreacyjnym prawie zasnąłem. Nigdy nie czułem się tak odprężony.
Obmywam twarz, zapalam następnego papierosa i wchodzę na rozproszone jasne światło dzienne pod Kloszem, a wszystko dookoła wydaje mi się przyjazne i miłe. Myślę o Klarze z miłością i czułością i w myślach żegnam się z nią. Ale zaraz przychodzi mi do głowy S. Laworowna, z którą umówiłem się na dziś wieczór — jeśli oczywiście nie jestem już spóźniony. Na pewno jednak poczeka, to dobra dziewczyna, prawie tak dobra jak Klara.
Klara.
Zatrzymuję się pośrodku promenady tak nagle, że wpada na mnie kilku przechodniów. Jakaś staruszka w bardzo krótkich szortach podchodzi do mnie niepewnym krokiem. — Czy coś się stało? — pyta.
Patrzę na nią nie odpowiadając; następnie odwracam się i idę w stronę gabinetu Sigfrida.
Nie ma tam nikogo, nawet hologramu. — Sigfrid! Gdzie jesteś, do cholery! — krzyczę.
Nikt się nie pojawia ani nie odpowiada. Po raz pierwszy jestem w tym pokoju, jeszcze nie przygotowanym na przyjęcie pacjenta. Teraz widzę, w jakim stopniu jest prawdziwy (w niewielkim zresztą), a na ile składają się nań hologramy. Ściany wyłożone sproszkowanym metalem, stojaki z projektorami. Mata (prawdziwa), barek z alkoholem (prawdziwy), kilka innych prawdziwych mebli, z których mógłbym korzystać. Sigfrida natomiast ani śladu. Ani też krzesła, na którym zwykle siedzi.
— Sigfrid!
Kiedy tak wołam, serce podchodzi mi do gardła i kręci mi się w głowie.
— Sigfrid! — wrzeszczę i w końcu pojawia się błysk, mgiełka i wreszcie on — w stroju Zygmunta Freuda spoglądający na mnie uprzejmie.
— Słucham cię. Bob?
— Sigfrid, zamordowałem ją! Nie ma jej!
— Widzę, że jesteś zdenerwowany — mówi. — Czy możesz mi powiedzieć, co się stało?
— Zdenerwowany? To za mało. Posłuchaj, Sigfrid: jestem osobą, która zabiła dziewięć innych, by uratować swe życie! Być może niezupełnie „naprawdę”! Być może i „nie celowo”! Ale w ich oczach, tak jak i moich własnych, to ja ich zabiłem.
— Posłuchaj, Bob — stwierdza tonem rozsądku. — Przeszliśmy już przez to. Ona nadal żyje, tak jak pozostali. Dla nich czas się zatrzymał.
— Wiem o tym! — wyję. — Czy ty tego nie rozumiesz? Na tym to właśnie polega. Ja nie tylko ją zabiłem — ja ją zabijam cały czas!
— Czy uważasz, że to prawda? — pyta cierpliwie.
— To ona tak myśli! I będzie tak myślała, jak długo będę żył. To nie zdarzyło się dla niej przed laty. Było to kilka minut temu i będzie się ciągnąć przez całe moje życie. Jestem tutaj, starzeję się, próbuję o tym zapomnieć, a tam w górze, w obiekcie YY Strzelca tkwi ona — niczym mucha uwięziona w bursztynie!
Opadam na pustą plastikową matę szlochając. Sigfrid powoli przywraca właściwy wygląd gabinetowi rozmieszczając tu i tam dekoracje. Nad głową wiszą pinaty, a na ścianie holobraz jeziora Garda w Sirmione, z żaglówkami, ślizgaczami i zażywającymi kąpieli plażowiczami.
— Nie tłamś w sobie tego bólu — mówi łagodnie. — Wyrzuć go.
— A co według ciebie robię? — Przewracam się na macie z pianki gapiąc się w sufit. — Mógłbym poradzić sobie z tym bólem i poczuciem winy, jeśli ona by potrafiła. Ale dla niej to jeszcze się nie skończyło. Ona tkwi tam uwięziona w czasie.
— Mów dalej — zachęca.
— Mówię przecież. Dla niej każda chwila jest tą, w której poświęcam jej życie, by uratować własne. Będę żyć, zestarzeję się i umrę, zanim ta chwila przeminie dla niej.
— Mów dalej. Bob. Wyduś to z siebie.
— Ona bezustannie myśli, że ją zdradziłem i myśli tak właśnie w tym momencie! Nie mogę żyć z tą świadomością.
Zapada długa, bardzo długa cisza. — Ale tak jest, wiesz o tym przecież — stwierdza w końcu Sigfrid.
— Co? — Moje myśli odbiegły o tysiąc lat świetlnych.
— Żyjesz z tą świadomością.
— I ty nazywasz to życiem? — drwię siadając i wycierając nos w jedną z jego niezliczonych chusteczek.
— Reagujesz bardzo szybko na to, co mówię i dlatego czasem wydaje mi się, że swoje odpowiedzi traktujesz jako kontrę. Odparowujesz moje uwagi słowami. Pozwól mi więc choć raz przeprowadzić to do końca… Niech to do ciebie dotrze, że żyjesz.
— … Powiedzmy, że tak jest. — To prawda. Tyle że niewielkie to pocieszenie.
Zapada kolejna długa cisza, po czym Sigfrid mówi:
— Wiesz, że jestem maszyną. Bob. Jak również to, że zajmuję się ludzkimi uczuciami. Oczywiście nie mogę ich odczuwać, ale jestem w stanie je przedstawiać za pomocą modeli, analizować, a nawet oceniać. Również na twój użytek. Mogę stworzyć paradygmat, według którego szacuję uczucia. Wina? To bolesna sprawa, ale dlatego też jest modyfikatorem zachowania. Może być czynnikiem powstrzymującym cię od działań wywołujących jej poczucie. A to bardzo cenna rzecz dla ciebie i społeczeństwa. Nie można jednak stosować tego modyfikatora, jeżeli sobie tej winy nie uświadomisz.
— Ależ ja ją sobie uświadamiam! Chryste Panie, wiesz dobrze, co czuję!
— Wiem — mówi — że dopiero dopuszczasz do siebie to uczucie. Teraz już je obnażyłeś i może stać się dla ciebie użyteczne. Stłumione natomiast boleśnie cię rani. Po to właśnie jestem ja, by ci pomóc wydobyć te uczucia na zewnątrz.
— Nawet te złe? Takie jak wina, strach, ból, czy zazdrość?
— To motywatory. Modyfikatory. Cechy, których ja nie posiadam, chyba że w sensie hipotetycznym, kiedy tworzę paradygmat do ich analizy.
Kolejna pauza. Mam do tych przerw dziwny stosunek. Zwykle Sigfrid daje mi wtedy czas, bym się zastanowił, lub sam wylicza jakiś skomplikowany łańcuch argumentów przeciwko mnie. Tym razem jestem przekonany, że w grę nie wchodzi żadna z tych rzeczy. Myśli, ale nie o mnie. — Mogę więc teraz odpowiedzieć na twoje pytanie — mówi w końcu.