Литмир - Электронная Библиотека

Jedynie Shicky Bakin był wciąż ten sam, niezawodnie przyjacielski i zawsze na miejscu. Zapytałem go, czy przypadkiem nie dotarły do niego jakieś wieści o Klarze. Odrzekł, że nie. — Wyruszaj, Bob — nalegał. — Nie pozostaje ci nic innego.

— Taak — nie miałem ochoty się z nim spierać, miał niewątpliwie rację. Być może mógłbym… — Chciałbym nie być tchórzem — powiedziałem — ale niestety jestem. Nie wiem, jak dam radę jeszcze raz wsiąść na statek. Nie starczy mi odwagi, by przez sto kolejnych dni stawiać czoła lękowi przed śmiercią, która może nastąpić w każdej chwili.

Chrząknął i zeskoczył z szafki, by poklepać mnie po ramieniu. — Nie potrzebujesz jej aż tyle — rzekł odtruwając z powrotem. — Potrzebujesz jej tylko na jeden dzień, by podjąć decyzję i odlecieć. Potem i tak już nie masz wyboru.

— Sądzę, że mógłbym to zrobić — powiedziałem — jeśli teoria Miecznikowa odnośnie kodu barw okazałaby się prawdziwa. Ale część z tych, którzy wyruszyli na podobno „bezpieczne” loty, już nie żyje.

— To tylko kwestia statystyki. Ale prawdą jest, że ilość bezpiecznych wypraw jest teraz większa, podobnie jak i pomyślnych. Oczywiście, różnica jest nieznaczna. Ale zawsze.

— Jednak ci, którzy zginęli, mimo wszystko nie żyją — zauważyłem. — Ale… może jeszcze raz pogadam z Danem.

Shicky spojrzał na mnie zaskoczony. — On poleciał.

— Kiedy?

— Mniej więcej w tym samym czasie, co i ty. Myślałem, że wiesz. Zapomniałem o tym. — Ciekawe jestem, czy znalazł to, czego szukał? Shicky potarł brodę ramieniem utrzymując równowagę za pomocą leniwych uderzeń skrzydeł. Potem zeskoczył z szafki i pofrunął do piezofonu.

— Zobaczymy — powiedział wciskając guziki. Na ekranie pojawiła się tablica z listą wypraw. — Lot 88-173 — odczytał. — Premia 150 tysięcy dolarów. Chyba nie za dużo, co?

— Sądziłem, że szykował się na coś większego.

— A zatem nie udało mu się — powiedział Shicky czytając dalej. — Tu jest napisane, że powrócił wczoraj.

Ponieważ Mieczników w pewnym sensie obiecał podzielić się ze mną swoimi doświadczeniami, rozsądne byłoby z nim porozmawiać, nie miałem jednak ochoty na słuchanie głosu rozsądku. Sprawdziłem, że nic nie znalazł i mógł się pochwalić jedynie niewielką premią. Nie poszedłem więc do niego.

Tak naprawdę to niewiele w ogóle robiłem. Wtoczyłem się po okolicy.

Gateway nie jest najciekawszym miejscem we Wszechświecie, ale mimo to znajdowałem sobie jakieś zajęcia. W każdym razie była lepsza od kopalni żywności. Mijające godziny nieuchronnie przybliżały mnie do chwili, kiedy nadejdzie raport ksenotechnika, starałem się jednak o tym nie myśleć. Piłem drinka za drinkiem w Błękitnym Piekiełku zawierając znajomości z przygodnymi turystami, z ludźmi z krążowników, z tymi, którzy wrócili z wypraw, jak i z nieopierzeńcami przebywającymi na Gateway z przeludnionych planet. Rozglądałem się -jak mi się wydaje — za jakąś nową Klarą. Nikt taki się jednak nie pojawił.

Jeszcze raz przeczytałem listy, które napisałem do niej podczas podróży z Gateway-2, po czym podarłem je. Drogą radiową przesłałem jej natomiast krótkie przeprosiny i zapewnienia o moim uczuciu. Ale nie zastały Klary na Wenus! Zapomniałem już bowiem, jak długo ciągnie się orbita Hohmanna. Stacja lokacyjna bez trudu zidentyfikowała statek, którym opuściła Gateway, był to prawotorowy orbiter stale wchodzący w kontakt z liniowcami kursującymi pomiędzy planetami w płaszczyźnie ekliptyki. Zgodnie z zapisem, jej statek napotkał w umówionym miejscu frachtowiec z Marsa, a następnie luksusowy liniowiec wenusjański ze sztucznym ciążeniem na pokładzie, prawdopodobnie przesiadła się na jeden z nich, nie wiedzieli tylko, na który — a żaden w przeciągu miesiąca czy nawet dłużej nie dotrze do swego miejsca przeznaczenia.

Posłałem więc na oba statki kopie mego radiotelegramu, ale nie otrzymałem żadnej odpowiedzi.

OGŁOSZENIA DROBNE

CZY SĄ na Gateway osoby mówiące po angielsku i zarazem niepalące? Mamy dla nich wolne miejsce w załodze. Nie chcemy skracać sobie życia i uszczuplać zapasów powietrza. Palacze, trujcie się sami. 88-775.

DOMAGAMY SIĘ udziału poszukiwaczy w Radzie Korporacji! Jutro o 13.00 odbędzie się więc na Poziomie Laleczka, na który zapraszamy wszystkich.

WYBORU LOTU dokonasz poznając swoje sny. 32-stronicowy poradnik za jedyne 10 dol. powie ci, jak to zrobić. Konsultacje 25 dol. 88-139.

Dziewczyna, z którą zapoznałem się najbliżej, była podoficerem na brazylijskim krążowniku. Przyprowadził ją Francy Hereira.

— Moja kuzynka — powiedział zapoznając nas. — Musisz wiedzieć, Bob — wyjaśnił mi później na osobności — że nie przejawiam rodzinnych uczuć do swych kuzynek. — Wszystkie załogi od czasu do czasu dostają przepustki na Gateway i chociaż, jak już mówiłem, Gateway to nie Waikiki czy Cannes, bez porównania jest lepsza od okrętu wojennego. Susie Hereira była bardzo młoda. Powiedziała, że ma dziewiętnaście lat, musiała mieć co najmniej siedemnaście, by służyć we flocie brazylijskiej, ale nie wyglądała na tyle. Nie mówiła za dobrze po angielsku, język jednak nie był aż tak niezbędny, by razem popijać drinki w Błękitnym Piekiełku, a kiedy znaleźliśmy się w łóżku odkryliśmy, że choć nie porozumiewamy się zbyt często w sensie werbalnym, nasze ciała znakomicie się ze sobą dogadują.

Susie spędzała jednakże na Gateway tylko jeden dzień w tygodniu, pozostawało więc mnóstwo czasu, z którym trzeba było coś zrobić.

Próbowałem wszystkiego: zajęć terapeutycznych, pieszczot grupowych, lekcji miłości i nienawiści. A także wykładów staruszka Hegrameta o Heechach. Czy też pogadanek z astrofizyki ukierunkowanych na zdobycie premii naukowych. Zręcznie rozkładając czas udało mi się wypełnić go w całości, więc decyzję ciągle odkładałem na później.

Nie chciałbym jednak powiedzieć, że miałem jakieś konkretne plany. Przeciwnie, żyłem z dnia na dzień, a każdy z nich był do końca wypełniony.

W czwartki odwiedzali mnie Susie i Francy Hereira, i całą trójką wybieraliśmy się na lunch do Błękitnego Piekiełka. Później Francy odłączał się, podrywał jakąś dziewczynę czy pływał w Wielkim Jeziorze. My zaś z Susie wycofywaliśmy się do mojego pokoju i zapasu trawki, by popływać sobie w ciepłych falach mojego łóżka. Po kolacji też coś się działo. W czwartki wieczorem odbywały się wykłady z astrofizyki: słuchaliśmy o diagramach Hertzsprung-Russella, czerwonych gigantach i karłach, gwiazdach neutronowych lub czarnych dziurach. Profesor był starym tłustym satyrem z jakiegoś niezbyt ważnego uniwersytetu koło Smoleńska, ale mimo wszystkich jego świńskich dowcipów, z tego co opowiadał przebijała poezja i piękno. Mówił o starych gwiazdach, które dały początek całemu życiu rozsiewając w Kosmosie krzemiany i węglany magnezu: z nich powstały nasze planety, a także węglowodory, z których z kolei powstaliśmy my. Opowiadał o gwiazdach neutronowych tworzących wokół siebie dół grawitacyjny, wiedzieliśmy o tym, ponieważ dwa statki wchodząc zbyt blisko w normalną przestrzeń obok jednego z tych supergęstych karłów zginęły zgniecione na miazgę. Mówił o czarnych dziurach, czyli resztkach gwiazd, które dzisiaj poznajemy jedynie po tym, że pochłaniają wszystko, co jest w pobliżu — nawet światło, nie tyle tworzą ów dół grawitacyjny, co otulają się nim jak kocem. Opisywał nam gwiazdy rozrzedzone jak powietrze: ogromne chmury żarzącego się gazu, a także protogwiazdy z Mgławicy Oriona skupiające się teraz w rzadkie kłęby ciepłego gazu, które — być może za milion lat — staną się słońcami. Jego wykłady były bardzo popularne, uczęszczały na nie nawet takie stare wygi jak Shicky i Dane Mieczników. Słuchając profesora czułem, jak cudowny i piękny jest wszechświat — zbyt ogromny i wspaniały, by przerażać. Dopiero później zacząłem zestawiać owe radioaktywne bagna i kłęby rozrzedzonego gazu z moją osobą — kruchym, wylęknionym, wrażliwym na ból stworzeniem, jakim było ciało, które zamieszkiwałem. A gdy myślałem, by wyruszyć do tych odległych olbrzymów… serce kurczyło mi się ze strachu.

50
{"b":"303692","o":1}