— Przerobiłeś tu wszystko — mówię. — Dlaczego?
W jego głosie brzmi mimowolny uśmiech, chociaż twarz kukły niczego nie wyraża. — Pomyślałem sobie, że chętnie powitasz jakąś zmianę.
Wchodzę głębiej do pokoju i znowu się zatrzymuję. — Zabrałeś materac?
— Nie jest nam porzebny. Bob. Jak widzisz, mam za to nową, dość tradycyjną kozetkę.
— Hm.
— Spróbuj się może położyć — zachęca mnie. — Zobacz, jak się na niej czujesz.
— Hm. — Układam się jednak bardzo ostrożnie. Czuję się dziwnie i nie podoba mi się to wszystko, prawdopodobnie dlatego, że to pomieszczenie jest dla mnie ostoją rzeczowości, a każda zmiana napawa mnie niepokojem. — Na macie były paski — skarżę się.
— Na kozetce też są. Trzeba je tylko wyciągnąć z boków. Sprawdź.. o, właśnie. Lepiej tak. Bob?
— Nie.
— Wydaje mi się. Rób — mówi spokojnie — że to mnie powinieneś zostawić decyzję, czy z określonych względów terapeutycznych nie są wskazane pewne zmiany.
Podnoszę się. — I jeszcze jedno, Sigfrid! Zdecyduj się do cholery, jak będziesz się do mnie zwracać. Nie nazywam się ani Rob, ani Robbie ani też Bob. Mam na imię Robinette.
— Wiem, Robbie.
— Znowu zaczynasz!
Milczy przez moment i po chwili mówi jedwabistym głosem: — Pozwól, że to ja zdecyduję, jak mam cię nazywać, Robbie.
— Hm. — Mam w zanadrzu cały arsenał tych nic nie znaczących dźwięków. Chętnie nawet ograniczyłbym się tylko do nich w czasie naszych spotkań. Za to chciałbym, żeby mówił Sigfrid. Chciałbym się dowiedzieć, dlaczego zwraca się do mnie różnie, w zależności od sytuacji, chciałbym wiedzieć, co z tego, co mu opowiadam, uważa za istotne. Chciałbym wiedzieć, co tak naprawdę o mnie myśli… oczywiście, jeśli kawałek brzęczącej blachy i plastiku może w ogóle myśleć.
A ja wiem, o czym on nie ma pojęcia, że moja przyjaciółka S. Laworowna obiecała mi pomóc zrobić Sigfridowi malutki kawał. Nie mogę się już tego doczekać.
— Czy chciałbyś mi coś powiedzieć. Rób?
— Nie.
Milczy. Ja zaś czuję wrogość i niechęć do rozmowy. Być może częściowo dlatego, że tak bardzo chciałbym spłatać Sigfridowi figla, a częściowo również dlatego, że wszystko tu pozmieniał. Robili mi coś podobnego, kiedy miałem moje psychotyczne kłopoty w Wyoming. O Boże! Czasami potrafili przygotować na spotkanie hologram mojej matki. Wyglądem ją przypominała, ale ani zapachem ani dotykiem, zresztą w ogóle nie można Jej było dotknąć — była tylko światłem. Kiedy indziej wprowadzali mnie do ciemnego pokoju i coś ciepłego i miękkiego przytulało mnie i szeptało mi do ucha. Nie podobały mi się te zwariowane pomysły — aż takiego fioła nie miałem.
RAPORT LOTU
Pojazd 1-8. Wyprawa 013D6. Załoga: F. Ito.
Czas lotu 41 dni 2 godziny. Pozycja niezidentyfikowana. Odczyty instrumentów zniszczone.
Transkrypcja taśmy pilota brzmi następująco: „Ciążenie powierzchniowe planety zdaje się przekraczać 2,5, ale podejmę jednak próbę lądowania. Obserwacje i odczyty radarowe nie przenikają chmur pyłu i pary. Nie wygląda to zbyt zachęcająco, ale to już mój jedenasty lot. Ustawiam automatyczny powrót na dziesiąty dzień. Jeśli do tej pory nie powrócę z lądownikiem kapsuła prawdopodobnie dotrze na Gateway sama. Bardzo chciałbym się dowiedzieć, co oznaczają plamy i rozbłyski na słońcu”.
Pilota nie było na pokładzie. Brak jakichkolwiek artefaktów czy próbek. Ładownika nie odnaleziono. Statek uszkodzony.
Sigfrid ciągle czeka, ale wiem, że nie będzie czekał w nieskończoność. Za chwilę zacznie mi zadawać pytania, pewnie na temat moich snów.
— Czy śniło ci się coś. Bob, od czasu naszego ostatniego spotkania? Ziewam. Jest to mało zajmujący temat.
— Chyba nie. W każdym bądź razie nic ważnego.
— Chciałbym się jednak dowiedzieć co. Choćby kawałek.
— Jesteś naprawdę nieznośny.
— Bardzo mi przykro, że tak uważasz, Rób.
— Wydaje mi się, że nie pamiętam nawet kawałka.
— Proszę cię, spróbuj.
— No dobra, psiakrew! — Sadowię się wygodnie na kozetce. Jedyny sen, jaki mi przychodzi na myśl, zupełnie jest banalny i wiem, że nie ma w nim niczego istotnego ani odnoszącego się do jakichkolwiek urazów z przeszłości. Gdybym mu to jednak powiedział, pewnie by się zezłościł Zaczynam więc posłusznie: — Siedziałem w jednym z wagonów pociągu. Było ich wiele i można było przechodzić z jednego do drugiego. Jechało w nich pełno znanych mi ludzi. Na przykład kobieta o matczynym wyglądzie, która dużo kasłała. I jeszcze jedna, ale ta wyglądała troszkę dziwnie. Myślałem z początku, że to mężczyzna. Była ubrana w jakiś kombinezon, trudno więc było stwierdzić jej płeć, miała też bardzo męskie, krzaczaste brwi. Ale byłem pewien, że to kobieta.
— Czy rozmawiałeś z którąś z nich. Bob?
— Proszę, żebyś mi nie przerywał, gubię wtedy wątek.
— Przepraszam, Rób.
Kontynuuję opowieść. — Odszedłem od nich, nie, nie wdawałem się w rozmowę. Przeszedłem do następnego wagonu. Był ostatni, przyłączony do reszty pociągu czymś w rodzaju — bo ja wiem, jak to określić — czymś w rodzaju metalowej sprężyny, która się rozciągała.
Przerywam na chwilę, głównie dlatego, że mnie to znudziło. Mam prawie ochotę przepraszać go za taki głupi, niestosowny sen. — Mówiłeś, że ten metalowy łącznik był rozciągliwy — podpowiada mi Sigfrid.
— Właśnie. Więc oczywiście wagon, w którym się znajdowałem, odsuwał się od poprzednich coraz dalej i dalej. Widziałem tylko ich tylne światło, które miało jakby kształt jej twarzy patrzącej na mnie. Ona… — zaczynam się gubić, próbuję się więc cofnąć: — Według mnie, czułem wtedy, że będzie mi trudno do niej wrócić, tak jakby ona… Przepraszam cię, Sigfrid, nie pamiętam już, co się stało w tamtym momencie. Potem obudziłem się i… jestem z siebie dumny: jak najszybciej wszystko zapisałem, dokładnie tak, jak mi radziłeś.
— Cieszę się, Bob — stwierdza Sigfrid z powagą. Czeka, żebym mówił dalej.
Poruszam się niespokojnie. — Materac był wygodniejszy — narzekam.
— Bardzo mi przykro. A więc je rozpoznałeś?
— Kogo?
— Te kobiety z pociągu, od których odjeżdżałeś coraz dalej.
— Ach, o to ci chodzi. Ale ja je rozpoznałem we śnie, w rzeczywistości nie mam zielonego pojęcia, kto to był.
— Czy przypominały ci kogoś znajomego?
— Ani trochę. Sam się już nad tym zastanawiałem. Sigfrid odpowiada dopiero po chwili, zdążyłem już się zorientować, że daje mi w ten sposób szansę na zmianę odpowiedzi, która mu się nie podoba. — Mówiłeś, że jedna z tych kobiet była w typie matczynym i kasłała…
— Tak, ale ja jej nie znam. Może rzeczywiście była do kogoś podobna, tylko sam wiesz, jak to jest — w snach zawsze tak się człowiekowi wydaje.
— Czy znałeś jakąś kobietę — pyta cierpliwie — która miała matczyny wygląd i kasłała?
Odpowiadam głośnym śmiechem. — Drogi przyjacielu Sigfridzie!
Zapewniam cię, że kobiety, które znam, zupełnie nie są w tym typie, i wszystkie mają przynajmniej Wyższy Serwis Medyczny. Mało prawdopodobne, żeby kasłały.
— Rozumiem. Czy jesteś pewien, Robbie?
— Przestań się czepiać — mówię ze złością, bo na tej cholernej kozetce trudno mi się wygodnie ułożyć, a poza tym muszę iść do toalety, zaś sytuacja zdaje się przedłużać w nieskończoność.
— W porządku. — Po chwili zaczyna od czegoś innego, tak jak się zresztą spodziewałem, dziobie jak gołąb każdy okruszek, który mu rzucam pod nos, jeden za drugim. — A co z tą drugą kobietą o krzaczastych brwiach?
— Jak to co?
— Czy znałeś kiedyś dziewczynę o takich brwiach?
— O Boże! Spałem z kilkoma setkami dziewczyn. Miały najprzeróżniejsze brwi.
— Nie przychodzi ci na myśl nikt konkretny?
— Na poczekaniu nie.
— Proszę cię. Bob, postaraj się wysilić swą pamięć.
Łatwiej jest mu ustąpić niż się sprzeczać, wysilam więc pamięć. — Dobra, zobaczymy. Ida Mae? Nie. Sue-Ann? Nie. S. Laworowna? Nie. Gretchen? Nie, mówiąc szczerze, Sigfrid, Gretchen była tak jasną blondynką, że nie wiem, czy ona w ogóle miała brwi.