— A z kim ty byś poleciała? — spytała Lois Forehand. Zamyśliła się pocierając lewą ciemną brew koniuszkami palców. — Może z Terrym. Zresztą z kimkolwiek. Ale na razie nie wyruszam. — Chciałem spytać dlaczego, ale już zdążyła się odwrócić od ekranu. — No, dobra — powiedziała. — Wracamy do zajęć. Pamiętajcie — w górę — na siusiu, w dół, zamknąć, odliczyć do dziesięciu, i w górę — na kupkę.
Uczciłem zakończenie tygodniowego kursu pilotażu zapraszając Dane Miecznikowa na drinka. Pierwotnie nie to było moim zamiarem, najpierw myślałem bowiem o drinku z Sheri i to w łóżku, ale nie było jej w pokoju. Powciskałem więc guziki na piezofonie i usłyszałem głos Miecznikowa.
Był zaskoczony moją propozycją. — Dziękuję — odrzekł, po czym zastanowił się. — Wiesz co? — powiedział. — Pomóż mi przenieść moje graty, a wtedy ja ci postawię kolejkę.
Poszedłem więc do niego, mieszkał tylko o jeden poziom niżej Laleczki. Jego pokój, niewiele lepszy od mojego, był prawie pusty poza kilkoma wyładowanymi torbami. Spojrzał na mnie nieomal przyjaźnie. — Jesteś już poszukiwaczem — mruknął.
— Niezupełnie. Mam jeszcze dwa kursy.
— Hm. W każdym bądź razie widzimy się po raz ostatni. Jutro wyruszam z Terrym Yakamorą.
Byłem zaskoczony. — Przecież wróciłeś dopiero jakieś dziesięć dni temu?
— Kręcąc się tu nic nie zarobię. Czekałem tylko na właściwą załogę. Chcesz wpaść na moje pożegnalne przyjęcie? Bawimy się u Terry'ego. O dwudziestej.
— Brzmi to zachęcająco — powiedziałem. — Czy mogę przyjść z Sheri?
— Oczywiście. Chociaż ona i tak chyba będzie. Jeżeli nie masz nic przeciwko temu, tam postawię ci drinka. Pomóż mi tylko z tymi klarnetami.
Zgromadził zadziwiającą ilość rzeczy. Zastanawiałem się, jak mu się udało je wszystkie upchnąć w pokoju równie maleńkim jak mój. Trzy pełne torby, holodyski, projektor, taśmy z nagraniami książek i prawdziwe książki. Wziąłem książki. Na Ziemi ważyłyby tyle, że nie dałbym rady ich udźwignąć, może jakieś pięćdziesiąt — sześćdziesiąt kilo, ale oczywiście na Gateway podniesienie ich nie stanowiło żadnego problemu. Kłopot był tylko z przeciąganiem ich przez korytarze i spuszczaniem w zlotni. Ja miałem cięższe rzeczy, ale Miecznikowowi było trudniej, ponieważ niósł przedmioty o różnych kształtach, niektóre bardzo delikatne. Zajęło to nam całą godzinę. W końcu trafiliśmy do takiej części asteroidu, której nigdy przedtem nie widziałem, starszawa Pakistanka policzyła bagaże, wydała Miecznikowowi kwit i zaczęła taszczyć je w głąb porośniętego gęstą winoroślą korytarza.
— Uf. Dziękuję — mruknął.
— Nie ma za co. — Ruszyliśmy z powrotem w kierunku zlotni. Rozmawialiśmy, uważał widać, że odwdzięczając się za przysługę powinien okazać mi jakieś dowody życzliwości.
— Jak ci poszedł kurs? — spytał.
— Dziękuję — pomijając to, że mimo ukończenia go nadal nie mam pojęcia, jak obsługuje się te pieprzone maszyny.
— Skąd możesz mieć? — rzucił z irytacją. — Tego przecież cię nie nauczą. Tam masz uzyskać jedynie pewne ogólne pojęcie. Tak naprawdę, liczy się tylko praktyka. Najtrudniej jest oczywiście z lądownikiem. Dostałeś taśmy?
— Jasne. — Było tego sześć kaset, rozdano nam takie zestawy po pierwszym tygodniu kursu. Nagrano na nie wszystko, co zostało powiedziane w czasie zajęć, a także inne teksty o różnych urządzeniach sterowniczych, które Korporacja mogła ewentualnie umieścić na pulpicie Heechów, i tak dalej.
— Przesłuchaj je. Jeśli masz trochę oleju w głowie, zabierz je ze sobą na wyprawę. Wtedy będzie dość czasu, żeby je odtwarzać. Statki i tak przeważnie lecą bez twojej pomocy.
— Mam nadzieję — powiedziałem, jednak pełen wątpliwości. — Do zobaczenia. — Pomachał mi i zjechał w dół nie oglądając się. Wyraźnie już postanowił, że postawi mi obiecanego drinka na przyjęciu, tam go to nie będzie nic kosztowało.
Park znajduje się pod kontrolą
Obwodu Zamkniętego Piezowizji
Zapraszamy! Zabrania się zrywania kwiatów i owoców. Niszczenie roślin wzbronione.
Podczas spaceru wolno jeść owoce, które spadły na ziemię w ilości nie przekraczającej:
Winogrona, czereśnie: 8 sztuk na osobę
Inne małe owoce lub jagody: 6 sztuk na osobę
Pomarańcze, limony, gruszki: l sztuka na osobę
Nie wolno usuwać żwiru ze ścieżek. Śmieci należy wrzucać do pojemników.
ZARZĄD KONSERWACJI PARKU KORPORACJI GATEWAY
Przez chwilę zastanawiałem się, czy nie odszukać Sheri, ale postanowiłem, że nie. Znajdowałem się w nieznanej mi części Gateway, a mapę zostawiłem oczywiście w pokoju. Poszedłem przed siebie nie bardzo wiedząc, dokąd idę; mijałem odludne skrzyżowania cuchnące stęchlizną i kurzem, potem szedłem przez okolicę, którą w większości zamieszkiwali jacyś przybysze z Europy Wschodniej. Nie rozpoznałem wprawdzie żadnego języka, ale na wszechobecnym bluszczu wisiały tabliczki pisane, zdaje się, cyrylicą albo jeszcze dziwaczniej. Doszedłem do zlotni, chwilę pomyślałem i chwyciłem za linę przesuwającą się w górę. Na Gateway najłatwiej się nie zgubić kierując się ku górze aż do wrzeciona. Wyżej niczego już nie ma.
Tym razem okazało się, że mijam Park Centralny, i nagle zachciało mi się choć na chwilę usiąść pod drzewem.
Park Centralny nie jest właściwie parkiem. Jest to potężny tunel niedaleko środka obrotu asteroidu, oddano go całkowicie we władanie roślinności. Odkryłem, że rosną tam drzewa pomarańczowe (stąd ten sok) oraz winna latorośl, były też paprocie i mchy, ale nie widziałem nigdzie trawy. Nie bardzo rozumiem dlaczego. Być może po prostu na Gateway sadzi się jedynie rośliny reagujące na dostępne tam światło, które przeważnie pochodzi z niebieskawo jarzącego się naokoło metalu Heechów. Pewnie żadnemu gatunkowi trawy nie wystarcza on do fotosyntezy. W pierwotnych planach, zanim jeszcze rozpoczęto hodować rośliny we wszystkich tunelach. Park miał pochłaniać CO2 i wydzielać tlen. Poza tym jednak zabijał nieznacznie smród, przynajmniej w założeniu, no i hodowano w nim trochę roślin jadalnych. Całość miała może osiemdziesiąt metrów długości, zaś w górę sięgała na około trzy metry. Szerokość wystarczała na kilka wijących się ścieżek. To, na czym hodowano rośliny, wyglądem przypominało nieco poczciwą ziemską glebę, w rzeczywistości był to humus wyprodukowany z kanalizacyjnego szlamu pochodzącego z wydalin tysięcy mieszkańców Gateway, ale ani po wyglądzie, ani po zapachu nie można było tego poznać.
Pierwszym drzewem, na tyle dużym, by pod nim usiąść, była morwa. Niestety, nie nadawała się do tego celu, ponieważ rozciągnięto pod nią siatkę na spadające owoce. Minąłem ją, po czym natknąłem się na kobietę z dzieckiem.
Dziecko! Nie wiedziałem, że na Gateway są dzieci. Dziewczynka była malutka, miała może półtora roku, bawiła się piłką, tak dużą i tak powolną przy słabym przyciąganiu, że przypominała raczej balon.
— Cześć, Bob!
Następna niespodzianka, kobietą okazała się Gelle — Klara Moyniin.
— Nie wiedziałem, że masz córkę — rzuciłem bez zastanowienia.
— Bo nie mam. To Kathy Francis. Matka wypożycza mi ją czasami. Kathy, to jest Bob Broadhead.
— Cześć! — zawołała przyglądając mi się badawczo z odległości trzech metrów. — Jesteś znajomym Klary?
— No… tak. Jest moją instruktorką. Chcesz zagrać w berka? Kathy skończyła już swoje oględziny i rzekła wyraźnie oddzielając słowa: — Nie umiem grać w berka, ale mogę dla ciebie zebrać sześć morw. Taka jest norma.
— Dziękuję. — Usiadłem obok Klary, która objąwszy kolana przyglądała się dziewczynce. — Jest bardzo rozgarnięta.
— Tak mi się wydaje. ale trudno mi to ocenić, bo nie mam skali porównawczej.
— Nie jest chyba poszukiwaczem?
To nie był w zasadzie żart, Klara jednak roześmiała się ciepło. — Jej rodzice należą do stałego personelu Korporacji. Matka jest w tej chwili na wyprawie, tak zresztą jak i wielu innych. Spędzają tyle czasu głowiąc się nad tym, o co chodziło Heechom, że prędzej czy później sami chcą sprawdzić rozwiązanie tej zagadki.