Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Na górze robił się coraz większy tłok. Wyglądało na to, że nikt jeszcze nie wyszedł. Na co liczyli? Że zawrą znajomości? Że dorwą swoją szansę? Czy to wszystko jest warte zachodu? Czy nie lepiej trzymać się z dala od showbiznesu? O nie, o nie. Kto ma ochotę być ogrodnikiem albo taksówkarzem? Poborcą podatkowym? Czyż nie jesteśmy wszyscy artystami? Czyż nasze umysły nie zasługują na lepszą strawę? Cierpieć a cierpieć to, przynajmniej na oko, nie to samo. Nasza druga butelka zaświeciła dnem.

Wrócił Jon Pinchot.

– Przyszedł Jack Bledsoe. Chce się z tobą widzieć.

– Gdzie jest?

– Tam, przy wejściu.

Faktycznie, Jack Bledsoe czekał oparty o drzwi wejściowe. Po twarzy błąkał mu się słynny delikatny uśmieszek.

Podeszliśmy do niego z Sarą. Wyciągnąłem rękę i uścisnęliśmy sobie z Jackiem prawice.

Przypomniał mi się John Galt i jego słowa: „Z Hankiem nigdy nie serwujemy sobie graby”.

– Dobra robota, Jack, świetnie zagrałeś. Cieszę się, żeśmy cię mieli na pokładzie.

– Czy przepłynąłem wielką wodę?

– Moim zdaniem, tak.

– Starałem się nie sugerować za bardzo twoim sposobem mówienia i poruszania.

– To też ci się udało.

– Wpadłem powiedzieć ci po prostu cześć.

Zastrzelił mnie. Nie miałem pojęcia, co na to odpowiedzieć.

– Ten, tego, stary… kiedy tylko zechcesz, możemy dać w banię.

– Nie piję.

– Aa, prawda… No cóż, dziękuję ci, Jack, cieszę się, że wpadłeś. Może chociaż jednego na drogę?

– Nie, będę leciał…

Odwrócił się i zszedł po schodach na dół.

Był sam. Żadnych goryli, żadnych motocyklistów. Miły dzieciak z miłym uśmiechem.

Do widzenia, Jacku Bledsoe.

Wydębiłem jeszcze jedną butelkę od Carla Wilsona i dalej sterczeliśmy z Sarą pośród gości, ale nic się nie działo. Wszyscy po prostu stali. Może czekali, aż się upiję i zacznę świrować albo obrzucać wszystkich wyzwiskami, co mi się czasem na bankietach zdarzało. Podejrzewałem jednak coś innego. Podejrzewałem, że trwali w jakimś stuporze. Ich jedynym zajęciem było pławienie się we własnym istnieniu, istnieniu na wpół tylko świadomym. Czynność ta nie była specjalnie dokuczliwa. Pławili się w spokojnych wodach.

Dla mnie z kolei główną wytyczną życiową było unikanie ludzi jak ognia. Im mniej ich miałem w polu widzenia, tym lepiej się czułem. Spotkałem raz człowieka, który podzielał moją filozofię, niejakiego Sama z Kurwidołka. Sam mieszkał podwórko za mną we Wschodnim Hollywood. Leciał na ATD.

– Hank – zwierzył mi się kiedyś – w czasie odsiadki stale za coś podpadałem. Naczelnik ładował mnie do karceru, cóż, z tego, kiedy ja się tam dobrze czułem. Naczelnik przychodził, podnosił klapę i zaglądał do środka. Za którymś razem pyta się mnie: „MASZ JUŻ DOSYĆ? GOTOWY DO WYJŚCIA?” Wziąłem do ręki kawał mojej kupy i rzuciłem w górę. Kiedy przyszedł następnym razem, uchylił tylko pokrywę. „I CO, MASZ JUŻ DOSYĆ?” „ANI TROCHĘ” odwrzasnąłem mu. W końcu strażnicy musieli mnie wyciągać siłą. „BIERZTA GO ZA DUPĘ – rozkazał naczelnik. – ZA DOBRZE MU SIĘ TAM POWODZI!”

Sam był wspaniałym facetem, w którymś momencie dostał się w szpony hazardu. Zalegał z czynszem, przesiadywał stale w Gardenie, sypiał po kiblach i natychmiast po przebudzeniu stawał do gry. W końcu wywalono go z mieszkania. Wytropiłem go w dzielnicy koreańskiej. Siedział w kącie jakiejś klitki.

– Hank, nic nie mogę wziąć do ust poza mlekiem, ale zaraz nim rzucam pawia. Lekarze mówią, że nic mi nie jest.

W dwa tygodnie później człowiek, który podzielał moją filozofię stosunków międzyludzkich, już nie żył.

– Słuchaj – powiedziałem do Sary – tutaj się nic nie dzieje. Jakiś śmiertelny marazm. Chodźmy stąd.

– Możemy pić za darmo, ile chcemy.

– To nie jest warte tej ceny.

– Jest jeszcze wcześnie, może coś się wydarzy.

– Nic się nie wydarzy, o ile ja tego nie zrobię, a ja nie jestem w odpowiednim nastroju.

– Zostańmy jeszcze chwileczkę.

Wiedziałem, o co jej chodzi. Dla nas to było pożegnanie Hollywood. Z nas dwojga ją ten świat bardziej pociągał. Nie bardzo, ale jednak trochę pociągał. Zaczęła nawet brać lekcje aktorstwa.

Wszyscy w dalszym ciągu wyłącznie stali. Nie było ani pięknych kobiet, ani interesujących mężczyzn. Było nudniej niż nudno. Było najnudniej, jak tylko nudno może być. Nuda przyprawiała mnie o fizyczny ból.

– Padnę trupem, jeżeli stąd nie wyjdziemy – zagroziłem Sarze.

– No dobra – ustąpiła. – Chodźmy.

Stary poczciwy Frank czekał na dole w limuzynie.

– Wcześnie wychodzicie – zauważył.

– Ehę – odburknąłem.

Frank usadowił nas na tylnym siedzeniu. Odkryliśmy jeszcze jedną butelkę wina. Kiedy my wyciągaliśmy korek z butelki, nasz zaufany człowiek skierował wóz Autostradą Portową na południe.

– Te, Frank, łyknąłbyś coś?

– Człowieku, jeszcze jak!

Nacisnął guzik i mała oddzielająca nas szybka zjechała w dół. Wsunąłem butelkę w okienko. Widok był tak komiczny i niecodzienny, że oboje z Sarą parsknęliśmy śmiechem.

Nareszcie wieczór nabrał rumieńców.

46

Potem już nie wydarzyło się zbyt wiele. Film wyświetlano w 3 czy 4 kinach w mieście. Ludzie zaczęli mnie zaczepiać na wyścigach.

– Pan napisał scenariusz do tego filmu?

– Tak.

– Myślałem, że pan gra na wyścigach.

– Gram. A teraz, jeżeli pan wybaczy…

Niektórzy umieli podejść w miły sposób. Reszta – to był prawdziwy postrach. Jak tylko mnie zobaczyli, z błyskiem w oku rzucali się w moją stronę. Nauczyłem się rozpoznawać ten wzrok i ile razy dostrzegłem w porę, co się święci, obracałem się na pięcie i dawałem nura między trybuny. Jestem pewien, że umknąłem w ten sposób wielu osobom, które nie miały najmniejszego zamiaru mnie zaczepiać. W porę uprzytomniłem sobie, że wszystko kiedyś wróci do normy i z powrotem stanę się starszawym bywalcem wyścigów, który niczym się nie wyróżnia z gromady podobnych mu typów.

Taniec Jima Beama zebrał i dobre, i złe recenzje. „New York Times” piał z zachwytu, natomiast pani z „New Yorkera” wyraziła swoje rozczarowanie. Rick Talbot uznał film za jeden z dziesięciu najlepszych filmów roku.

Zdarzały się też dziwne chwile. Któregoś wieczoru byłem na górze, kiedy Sara nagle zawołała z dołu:

– Recenzują Taniec Jima Beama!

Szedł program Wexlera i Selby'ego w telewizji kablowej. Kiedy dotarłem do telewizora, pokazywali akurat ujęcie, w którym Jack Bledsoe z piątego piętra wyrzuca przez okno ciuchy Francine Bowers. Na tym urywał się fragment filmu.

Selby potrząsnął głową i zaczął dokładać filmowi z każdej strony:

– KOSZMAR! ZGROZA! Zasługuje na tytuł najgorszego filmu roku! Bohaterem jest jakiś łachudra, któremu gacie opadają do kostek. Brudny. Niechlujny. Obleśny… Ma tylko jedno pragnienie… przyładować barmanowi! Od czasu do czasu ściubi wiersze na skrawkach podartego papieru! Głównie jednak widujemy tego menela w barze, gdzie żłopie kolejne butelki wina albo żebrze o drinka! W jednej ze scen barowych dwie kobiety walczą na zabój o naszego bohatera. Cóż za nonsens! ŻADNA kobieta na świecie nie zawracałaby sobie głowy mężczyzną tego pokroju. W naszym programie stosujemy punktację od 1 do 10. Czy mógłbym, w drodze wyjątku, przyznać filmowi minus jeden?

Jak na zawołanie na ekranie pojawiła się jedynka z minusem.

Głos zabrał Wexler:

– Zgadzam się z twoją opinią, osobiście jednak przyznaję filmowi dwójkę. Rozbawiła mnie jedna scena, ta, w której on kąpie się w wannie z psem.

– Mnie się wydała idiotyczna – skwitował Selby.

Po miesiącu film dalej szedł w 3 czy 4 kinach. Wreszcie zaczęli go grać w kinie koło San Pedro i postanowiliśmy z Sarą się wybrać. W końcu nie widzieliśmy go nigdy na ekranie kinowym, jeśli nie liczyć wielkich jajowatych głów.

Podjechaliśmy do niewielkiego pasażu. Zaparkowaliśmy w miejscu, z którego widać było kino. Na daszku nad wejściem widniał napis: Taniec Jima Beama. To było coś.

46
{"b":"122972","o":1}