Większość filmów w życiu obejrzałem w dzieciństwie. Koszmar gonił koszmar. Fred Astaire i Ginger Rogers, Jeanette McDonald i Nelson Eddy. Bob Hope. Tyrone Power. The Three Stooges. Cary Grant. Filmy, od których przewracały się bebechy. Po seansie czułem się wyżęty jak ścierka. Przesiadywałem w kinach, cierpiąc fizycznego i moralnego kaca.
Siedzieliśmy na parkingu, wyczekując na koniec popołudniowego seansu.
– Może w środku nie ma nikogo – zaniepokoiłem się. – Może nikt stamtąd nie wyjdzie.
– Na pewno ktoś jest, Hank…
Czekaliśmy. Wreszcie film się skończył i zaczęli wychodzić.
– Widzę 3 osoby – powiedziała Sara.
– 5 – poprawiłem.
– 7.
– 8.
– Jedenaście…
Wychodzili dalej. Poczułem się lepiej. Przestałem liczyć.
W końcu wszyscy wyszli. Za chwilę miał się zacząć pierwszy seans wieczorny.
– Saro, czy myślisz, że inni robią to samo?
– Co takiego?
– Siedzą i patrzą, ile osób wchodzi i wychodzi z ich filmu?
– Na pewno byli już tacy przed nami.
Upłynęło jeszcze trochę czasu.
– Gdzie są ci wszyscy ludzie? – zaniepokoiłem się. – Może nikt nie przyjdzie?
– Przyjdą, przyjdą.
I rzeczywiście, jak na zawołanie zaczęły nadjeżdżać przestarzałe typy wozów, krążąc w poszukiwaniu wolnych miejsc do parkowania. Jeden facet wysiadł z butelką wina w papierowej torbie.
– Zjeżdżają się pijacy sprawdzić wiarygodność filmu – zażartowałem.
– Na pewno się nie oszukają – powiedziała moja droga żona.
– Nie mam sobie równych jako kronikarz wódy.
– Tylko dlatego, że żaden z nich nie pociągnął tak długo jak ty. Czy mógłbyś wyjawić sekret twojej długowieczności?
– Nigdy nie wstaję do południa.
Wyglądało na to, że gromadzi się niezły tłumek. Podeszliśmy do kina. Stanąłem przy kasie.
– Dwa – poprosiłem młodą kasjerkę. – Jeden emerycki.
Potem koleś wziął od nas bilety, przedarł i weszliśmy do środka. Głośniki na cały regulator ryczały o nadchodzących atrakcjach filmowych. Miejsca znów mieliśmy z boku, ale przynajmniej w głębi sali. Zaczęło się oczekiwanie. W kinie siedziało chyba ze 100 osób.
Skończyła się reklama filmów i na ekran wpłynął Taniec Jima Beama. Przeleciała czołówka. Zaczął się film. Widziałem go ze 3 czy 4 razy na wideo i znałem prawie na pamięć. Ha, oto oglądałem historię własnego życia. Komu innemu chciałoby się wciskać tę opowieść w usta aktorom? Muszę zastrzec, że nie chodziło mi wyłącznie o napawanie się własnym pępkiem. Próbowałam pokazać, jak dziwne i rozpaczliwe bywa życie niektórych pijaków, a żadnego pijaka nie znałem tak dobrze jak siebie.
Niejeden wielki alkoholik robił przede mną to samo. Eugene O'Neil, Faulkner, Hemingway, Jack London. Wóda oliwiła klawisze maszyny, dodawała im śmiałości i polotu.
Na ekranie akcja posuwała się do przodu.
– Jak myślisz, czy ktoś wie, że tutaj jesteś? – spytała Sara.
– Myślę, że wyglądam jak pierwszy lepszy widz.
– Martwisz się tym?
– Owszem. Nie lubię wyglądać jak pierwszy lepszy widz.
Siedzący przed nami wysoki, szczupły mężczyzna odwrócił głowę.
– Pan wybaczy, ale chciałbym obejrzeć film.
– Przepraszam – pokajałem się.
Akcja toczyła się dalej. Nieoczekiwanie z ekranu padło jakieś świństwo.
– Pfuj – powiedziała dziewczyna przed nami, krzywiąc się z niesmakiem.
– Nie denerwuj się, Darlene – uspokoił ją wysoki towarzysz.
Zaledwie Darlene przełknęła oburzenie, kiedy zaczęła się prosta scenka, w której jedna z bywalczyń baru chełpi się tym., jakoby strzelała najlepszą w mieście minetę.
– Łykam klajster jak żadna w tym mieście – mówi.
– To przechodzi ludzkie pojęcie… – oświadczyła Darlene, kryjąc twarz w dłoniach.
– Nie denerwuj się, złotko – uspokajał ją mężczyzna u jej boku.
Do końca filmu Darlene co rusz zakrywała twarz, ale żadne z dwojga nie opuściło widowni.
Wreszcie film się skończył i publiczność powoli zaczęła wypływać z rzędów. Czekaliśmy, aż wszyscy wyjdą. Cóż, widywało się gorsze filmy, zwłaszcza w latach trzydziestych.
Wstaliśmy z Sarą i ruszyliśmy do wyjścia. Doszliśmy do samochodu i z foteli patrzyliśmy, jak się rozjeżdżają. Opuściłem okna i daliśmy sobie po dymku.
Przed nami wolno przejeżdżał stary samochód, w środku siedział tylko kierowca. Zauważył nas i zaczął machać ręką. Odmachnąłem mu i pojechał sobie.
– Poznał cię – ucieszyła się Sara.
– Ale heca.
– No nie.
Pojechaliśmy zwyczajnie, jak po każdym filmie, do domu.
Na miejscu odkorkowałem butelkę porządnego czerwonego wina. Krew bogów.
W telewizji podawano nie najlepsze wiadomości.
Siedzieliśmy popijając i oglądając telewizję, dopóki na ekranie nie pojawił się Johnny Carson. Ubrany jak z igły, co chwila błyskawicznym ruchem podmacywał węzeł krawata. Podświadomy niepokój o własną aparycję. Johnny wpadł w jeden ze swoich monologów. Ed sekundował mu spoza kadru gromkim, nieszczerym śmiechem. Niezła chałtura.
– Co masz zamiar robić? – spytała Sara.
– Z czym?
– No wiesz, film już naprawdę się skończył.
– Wiem.
– Co będziesz robił?
– Zawsze jeszcze są konie.
– Ale oprócz koni?
– No cóż, napiszę powieść o pisaniu scenariusza i kręceniu filmu.
– Dobry pomysł. Myślę, że potrafiłbyś to opisać.
– Chybabym potrafił.
– Jak chcesz zatytułować powieść?
– Hollywood.
– Hollywood!
– No…
I to by było na tyle.
***