Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Sara zapaliła papierosa.

– Nakarmimy koty i pójdziemy spać.

– Może jeszcze po jednym?' – zaproponowałem.

– Czemu nie – zgodziła się Sara.

Są rzeczy, co do których jesteśmy zgodni z Sarą.

39

W parę dni później zajechaliśmy do montażowni, gdzie Jon Pinchot skrzęcił się z montażystą Kayem Bronsteinem.

Jon powyciągał dla nas krzesła.

– Pokażę wam nie zmontowany materiał, jeszcze w stanie surowym. Trzeba będzie w to włożyć kupę roboty…

– Nie ma dwóch zdań – poparła go Sara.

– Chcielibyśmy zmontować twój film tak, jak na to zasługuje – wyznał Kay. – Uważam, że jest genialny.

– Dziękuję – uradowałem się.

– Już teraz wgrywamy muzykę – powiedział Jon. – Friedman z Fischmanem ubijają kolejny interes w Londynie. Dzwonią do mnie 4, 5 razy dziennie, wrzeszcząc: „PRZERWIJ ZGRANIE DŹWIĘKU! PRZERWIJ ZGRANIE DŹWIĘKU!” Udaję, że ich nie rozumiem. Wybraliśmy świetne kawałki, ale tantiemy będą kosztować słono. Friedman z Fischmanem chcą, żebym użył spreparowanej muzyczki filmowej, która co prawda nie kosztuje grosza, za to jest koszmarna. Taki dźwięk położyłby cały film. Wgrywam więc porządne kawałki w ścieżkę dźwiękową tak, żeby się ich później nie dało usunąć.

– Robiłeś kiedyś film w takich warunkach? – spytałem.

– Nie. Nie ma drugich takich jak Friedman z Fischmanem. Ale ja ich uwielbiam.

– Uwielbiasz?

– Tak, oni są jak dzieci, wszystko robią z sercem. Nawet kiedy kładą ci nóż na gardle, robią to z uczuciem. Zdecydowanie wolę mieć do czynienia z nimi niż z którymś z bandy działaczy związkowych, którzy trzymają w garści pół Hollywood.

Jon pogasił światła i zaczęliśmy oglądać film. Po malutkim ekranie, nie większym od ekranu tv, przesuwała się lista wykonawców. Potem pojawiło się moje nazwisko. Byłem, może tylko przez krótką chwilę, ale byłem cząsteczką Hollywood. Utraciłem niewinność.

Akcja posuwała się przyzwoicie. Nie mogłem się dopatrzyć żadnych błędów.

– Fajne. Fajne – chwaliłem.

– A co o tym sądzisz? – zapytał Jon.

Leciała scena, w której Jack poznaje Francine. Siedzą przy końcu baru. Jack przynosi Francine parę kieliszków, które ona obala jeden za drugim. Jack siedzi nad butelką piwa. Prawą ręką odpycha butelkę i mówi: „To już koniec…” „Koniec czego?” – pyta Francine. Jack wdaje się w opowieść o tym, jak to nie ma pieniędzy, jest spłukany do suchej nitki, nie stać go na jeden kieliszek więcej…

– NIE, NIE! – krzyknąłem. – WSZYSTKO, TYLKO NIE TO!

Jon zatrzymał taśmę.

– O co chodzi?

– Każdy alkoholik w tym mieście pęknie ze śmiechu, jak to zobaczy.

– Co się stało?

– Facet, który pije, nigdy nie odepchnąłby nie dopitej w połowie butelki piwa mówiąc: „To już koniec”… Obciągnąłby ją do końca i dopiero wtedy by powiedział: „To koniec”.

– Hank ma rację – poparła mnie Sara. – Też to zauważyłam…

– Zrobiłem 5 dubli tej sceny. Wydawało mi się, że ten jest najlepszy.

– Jon, kiedy zobaczyłem, jak on odpycha tę butelkę, poczułem się znieważony, jakby mnie ktoś w gębę strzelił…

– Zdaje się, że mamy taki dubel, w którym jest tylko resztka piwa na dnie…

– Resztka to też za dużo, ale błagam, koniecznie wymieńcie to ujęcie – poprosiłem.

Można się było takich rzeczy spodziewać, kiedy reżyser, który nie był alkoholikiem, i aktor, który nienawidził alkoholu, brali się razem za film. W dodatku scenarzysta alkoholik wolał siedzieć na torze wyścigowym niż na planie.

Obejrzeliśmy taśmę do końca.

Jon zapalił światła.

– Jak się wam podobało? Materiał naturalnie jest jeszcze mocno nie doczyszczony.

– Znakomite zdjęcia i muzyka – pochwaliła Sara.

– Co powiesz o tekstach, kochanie? – spytałem.

– Chinaski nadal w formie – oświadczyła.

– Dziękuję.

– Nawet jak cię nie było, twój duch zawsze unosił się nad aktorami i ekipą – powiedział Kay.

– O – ucieszyłem się.

– Hank, powiedz, jak ci się to podoba? – spytał Jon.

– Podoba mi się gra Jacka. Francine wydaje mi się trochę sztywna.

– Zagrała bardzo dobrze wziął ją w obronę Jon. – Ile razy pojawia się w kadrze, film nabiera rumieńców.

– Być może. W każdym razie miło mi było wziąć udział w twoim filmie i w głośnym powrocie Francine na ekran…

I tak, żeby uczcić nasze zadowolenie, zamknęliśmy montażownię na klucz, zjechaliśmy windą, wyszliśmy na ulicę, wsiedliśmy do mojego auta i pojechaliśmy coś przekąsić. Tym razem nie do Musso, tylko do pobliskiej restauracji, 8 przecznic na zachód. Jak to się dziwnie plecie, pomyślałem, najpierw coś ciurczy dzień po dniu, dzień w dzień, dzień za dniem, a potem nagle już jest po wszystkim. Ciągle czułem się jeszcze trochę tak, jakbym nigdy nie napisał żadnego scenariusza. I nie napiszesz – mógłby powiedzieć niejeden krytyk – dopóki twoje pisarstwo będzie się kręcić wokół podłości i faktów oczywistych. Między krytykiem filmowym a zwykłym odbiorcą istnieje jednak pewna różnica. Co to za różnica? – spytacie. Odpowiem: Krytyk obejrzał film za darmo.

– Zatrzymaj się – poprosił Jon – jesteśmy na miejscu.

Posłusznie się zatrzymałem.

40

Wróciłem na tor. Czasem się zastanawiałem, co ja tam robię. Kiedy indziej nie miałem tych wątpliwości. Tor dawał mi okazję do zapoznania się z tłumem od najgorszej strony, dzięki czemu byłem na bieżąco w kwestii natury ludzkiej. Jej składnikami są bez wątpienia gniew, strach i chciwość…

Na każdym torze wyścigowym, pod każdą szerokością geograficzną i o każdej porze spotyka się pewne charakterystyczne indywidua. Czułem, że jestem do nich zaliczany, i wcale mi to nie odpowiadało. Z dwojga złego wolałbym być niewidzialny. Nie przepadam za rajcowaniem z innymi graczami. Nie pociągają mnie dyskusje o koniach. Obce mi jest koleżeństwo graczy. Zresztą gramy przecież jedni przeciw drugim. Dla toru żaden dzień nie jest stratny. Tor pobiera swoją dolę, państwo pobiera swoją dolę, a dola ta stale rośnie, co oznacza dla grającego czy grającej, że jeśli zamierza stale wygrywać, musi mieć konsekwentny styl gry, niezrównaną metodę, logikę i intuicję. Przeciętny gracz gra na dubę, porządek, triplę, zwycięzcę 6 lub 9 kolejnych gonitw i zostaje z plikiem bezużytecznych kartoników w ręku. Gra górą i dołem, na zwycięzcę i na miejsce. Tymczasem istnieje tylko jedna metoda gry – ta, w której ty zostajesz zwycięzcą. Koniec, kropka. Prostota to sekret najgłębszych objawień, pisarstwa, malarstwa, każdej czynności. Życie jest doniosłe w swojej prostocie. Mam wrażenie, że tor uświadomił mi tę prawdę.

Z drugiej strony, wyścigi to choroba, zapchajdziura, niewola, substytut tego, czemu nie jesteśmy w stanie stawić czoła. Każdy z nas jednak szuka jakiejś ucieczki. Godziny wloką się jedna za drugą, trzeba je czymś zapełnić aż do śmierci. Zbyt mało jest rzeczy pięknych i wzniosłych, żeby się chciało człowiekowi pchać ten wózek. Każda rzecz po krótkim czasie brzydnie i obumiera. Budzimy się rano, wysuwamy nogę spod kołdry, stawiamy na podłodze i myślimy: o kurwa, co by tu dalej?

Miewam okresy, kiedy chorobliwie wręcz ciągnie mnie do toru. W ciągu dnia typuję konie czystej krwi, wieczorem można mnie spotkać, jak obstawiam ćwierćkrewki czy biegi w zaprzęgu, zależnie od tego, co jest akurat pod ręką. W takie wieczory widuję ludzi, na których nadziałem się już w dzień. Oni też nie mogą zejść z toru. Krańcowe stadium choroby.

No więc wróciłem na tor i zapomniałem zupełnie o filmie, aktorach, ekipie i montażowni. Tor nadawał mojemu życiu prostoty, choć może lepiej pasowałoby tu słowo „głupota”.

Wieczorami zwykłe oglądałem trochę telewizję z Sarą, potem szedłem na górę i dłubałem przy wierszach. Poezja chroniła mnie przed załamaniem umysłowym. Poezja była tym, czego potrzebowałem. Bardzo potrzebowałem.

Oddawałem się dawnym przyzwyczajeniom przez dwa czy trzy tygodnie, kiedy, po staremu, zadzwonił telefon. Dzwonił Jon Pinchot.

39
{"b":"122972","o":1}