Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Któregoś ranka, w okolicach godziny jedenastej, siedzieliśmy obaj na patio, lecząc kaca piwem. Na imię miał Rich.

– Jeszcze jedno piwo? – obciął mnie spod oka.

– No… Dzięki…

Wyszedł do kuchni, wrócił, podał mi piwo i usiadł.

Łyknął zdrowo, następnie ciężko westchnął.

– Nie wiem, jak długo jeszcze będę w stanie ją oszukiwać…

– Co takiego?

– No wiesz, nie mam za grosz żadnego talentu. To wszystko bajer…

– To ci dopiero numer – pochwaliłem. – Dobra robota.

– Dziękuję. A z tobą jak jest?

– Piszę. Ale nie w tym rzecz.

– A w czym?

– Obdarła mi fiuta do żywego mięsa. Bez przerwy chce się pieprzyć. Nigdy nie ma dosyć.

– Ja muszę co noc strzelać minetę Nadine.

– Jezu…

– Co tu dużo mówić, Hank, jesteśmy parą utrzymanków.

– Rich, te wyzwolone baby mają nas w garści razem z naszymi jajami.

– Chyba powinniśmy się przerzucić na wódkę zaproponował.

– Zgoda – przystałem.

Tego wieczora, kiedy nasze panie wróciły do domu, żaden z nas nie był w stanie sprostać swoim obowiązkom.

Rich utrzymał się jeszcze przez tydzień, po czym zniknął.

Raz po raz zacząłem nadziewać się na Nadine łażącą na golasa po domu, najczęściej pod nieobecność Tully.

– Co ty, do cholery, wyprawiasz? – spytałem ją wreszcie.

– Jestem u siebie i wolno mi świecić gołym tyłkiem do woli.

– Daj spokój, Nadine, przyznaj się, o co ci chodzi. Chcesz skosztować mojego indora?

– W życiu! Nawet gdybyś był ostatnim mężczyzną na kuli ziemskiej!

– Gdybym był ostatnim mężczyzną na kuli ziemskiej, musiałabyś się ustawić do mnie w kolejce.

– Módl się, żebym nie powiedziała o wszystkim Tully.

– No to przestań, do cholery, latać z cipą na wierzchu.

– Świnia!

Plask, plask, plask, poleciała na górę. Wielkie dupsko. Gdzieś na górze strzeliły drzwi. Nie podjąłem jej gry. Nie była warta świeczki.

Tego wieczoru Tully po powrocie wysłała mnie na tydzień do Cataliny. Chyba wiedziała, że Nadine ma ruję.

Tymczasem projekcja dobiegła końca. Rozległy się oklaski. Ściskaliśmy sobie dłonie, padaliśmy w objęcia. Tam do diabła. Byliśmy naprawdę świetni.

Dopadł mnie Harry Friedman. Uścisnęliśmy się, potem podaliśmy sobie ręce.

– Harry – powiedziałem – nakręciłeś przebój sezonu.

– Tak, tak, scenariusz był znakomity! Słuchaj, podobno kończysz powieść o prostytutkach!

– Owszem.

– Musisz ją koniecznie przerobić na scenariusz! Chcę to nakręcić!

– Jasne, Harry. Zgoda…

Zobaczył Francine Bowers i rzucił się w jej stronę.

– Francine, skarbie, byłaś fantastyczna…

Powoli ożywienie opadło i sala wyludniła się. Wyszliśmy z Sarą na zewnątrz.

Lance Edwards przepadł ze swoim samochodem. Byliśmy z Sarą skazani na solidny marsz do naszego wozu. Czuliśmy się znakomicie. Noc była chłodna i rozgwieżdżona. Film został ukończony, wkrótce miał wejść na ekrany. Wtedy dobiorą się do niego krytycy. Zdawałem sobie sprawę, że powstaje za dużo filmów, robi się jak leci, jedne po drugich. Widz ogląda ich tyle, że zatraca poczucie, czym w ogóle jest film. Krytycy nic się pod tym względem nie różnią od widzów.

Wracaliśmy do domu samochodem.

– Podobało mi się – powiedziała Sara – tylko że w niektórych miejscach…

– Wiem. To nie jest wiekopomny film, ale na pewno jest niezły.

– No właśnie…

Wjechaliśmy na autostradę.

– Już się cieszę na myśl, że zobaczę koty – powiedziała Sara.

– Ja też…

– Napiszesz jeszcze kiedyś scenariusz?

– Mam nadzieję, że nie.

– Hank, Harry Friedman chce, żebyśmy pojechali do Cannes. -. Co? I zostawili koty?

– Powiedział, żeby zabrać koty.

– Mowy nie ma!

– To samo mu powiedziałam.

To była dobra noc, w dodatku wcale nie ostatnia. Przerzuciłem się na środkowy pas autostrady i popędziłem w jej objęcia.

42

Cannes to kolejna historia. Dostałem telefon od Pinchota.

– Nie spodziewamy się głównej nagrody, ale są widoki na coś koło tego.

– Moim zdaniem Jackowi Bledsoe należy się Złota Palma za rolę pierwszoplanową.

– Chodzą słuchy, że Francuzi mają zamiar Złotą Palmę przyznać komuś ze swoich.

Tymczasem w Firepower dział reklamy nasyłał na mnie dziennikarzy rozmaitych czasopism z branży, żądnych wywiadów na temat filmu. W przeszłości zszargałem niejedną świętość, więc dziennikarze węszyli we mnie łatwy łup, licząc, że trafią na idiotę, którego po pijaku pociągną za język, a on im coś idiotycznego palnie. I pewnego idiotycznego wieczoru ich plan się powiódł. Wyraziłem się krytycznie pod adresem aktora, którego w rzeczywistości lubiłem, i jako człowieka, i jako aktora. Była to drobna uwaga, dotycząca tylko pewnego aspektu jego osoby, ale jak słusznie zauważyła jego żona przez telefon: „Może to i prawda, ale nie musiałeś tego mówić”. Trochę miała, a trochę nie miała racji. Dlaczego nie mielibyśmy otwarcie wyrażać naszych sądów, zwłaszcza kiedy się nas pytają. Pozostaje jednak kwestia taktu. Oraz kwestia nadmiaru taktu.

Do diabła, latami byłem obiektem nieustannych napaści, ale w jakiś sposób dodawało mi to tylko energii. Moich krytyków miałem zawsze za skończonych dupków. Jeżeli świat dotrwa do następnego stulecia, ja też przetrwam, podczas gdy krytycy minionej epoki umrą w zapomnieniu, ustępując miejsca nowym krytykom, nowym dupkom.

Tak więc było mi przykro, że zraniłem aktora, ale może aktorzy są po prostu wrażliwsi od pisarzy. Życzę im tego.

Przestałem udzielać wywiadów. Ściślej rzecz biorąc, ubiegających się o wywiad uprzedzałem, że moja stawka wynosi 1000 dolarów za godzinę. Natychmiast tracili zainteresowanie.

Z Cannes kolejny raz zadzwonił Pinchot.

– Mamy kłopoty.

– Co znowu?

– Jack Bledsoe nie chce wyjść z pokoju do dziennikarzy.

– Potrafię go zrozumieć.

– Czekaj, nie o to chodzi… Nie chce udzielić wywiadu nikomu, kto nie zrecenzował pochlebnie jego ostatniego filmu. Rzecz w tym, że ostatni film przyniósł mu niewiele pochlebnych recenzji. Oczekującym w hallu hotelowym reporterom powiedział: „Żadnych wywiadów, jestem przez was nie zrozumiany”. Jakiś gość wyciągnął rękę do góry i zawołał: „Jack, ja pochlebnie zrecenzowałem twój ostatni film”. Na to Jack: „W porządku, wobec tego tobie udzielę wywiadu”. Umówili się w tej kawiarni, o tej a tej godzinie. Rzecz w tym, że Jack się nie stawił.

– Jon, podejrzewam, że wszyscy aktorzy są wrażliwsi od pisarzy i reżyserów.

– Wrażliwsi? No cóż, można to tak nazwać.

– Jak się miewa Francine?

– Bardzo dobrze. Bardzo dobrze. Odzywa się do wszystkich. Obnosi letnie kreacje. Wyraża się dobrze o każdym z nas. Wie, że zrobiła comeback w wielkim stylu. Zdaje sobie sprawę, że jest ostatnią z wielkich gwiazd. Nosi się jak bóstwo. Jest na co popatrzeć.

– Taa… Jak się miewa Friedman?

– Och, Friedman jest wspaniały! Wszędzie go pełno, gada, poci się, wymachuje łapami, a jednocześnie wszyscy boją się jego energii i determinacji. Friedman spędza im sen z powiek, namawiają się na niego przy kielichu. Gdyby mogli, daliby mu w dupę tak, żeby się przekręcił.

– Marne ich szanse. Coś jeszcze?

– Nie, tylko Jack. Nie wiadomo, jak go wyciągnąć z numeru. Wymusiliśmy na nim wreszcie zgodę na udział w jednym z najpopularniejszych programów telewizyjnych we Francji. Zgodził się, po czym się nie stawił.

– No to po co w ogóle jechał do Cannes?

– Żebym ja to wiedział…

Czas płynął, jak to czas ma w zwyczaju. Tor znajdował się tam gdzie zawsze. Co jeszcze? Wziąłem się za lekturę Jamesa Thurbera. W porywach potrafi być szalenie zabawny. Wielka szkoda, że oglądał świat okiem członka wyższej klasy średniej. Byłby z niego kawał zajebistego sztygara.

Wystukałem też garstkę wierszy. Wierzcie mi, poezja ma swoje zalety. Poezja chroni przed totalnym szaleństwem.

41
{"b":"122972","o":1}