Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Przylądek Cod. Wódka z sokiem porzeczkowym.

– Poproszę Przylądek Cod – zwróciła się Sara do barmana imieniem Kowboj Kai.

– Vodka 7 – rzuciłem Kowbojowi Kai.

Wypiliśmy kilka kolejek. Potwór sprzedał mi opowieść o tym, jak cała załoga wdała się w bójkę z policją. Niezła historia. Co więcej, widać było, że nie łże.

Wezwano aktorów i ekipę na lunch. Załoga nie ruszyła się ze stołków.

– Chodźmy coś przekąsić – powiedziałem do Sary.

Tylnym wyjściem wydostaliśmy się z hotelu od strony wschodniej. Rozstawiono tam wielki stół piknikowy. Przy stole siedzieli już statyści, technicy, fizyczni i tym podobni. Żarcie wyglądało przyzwoicie. Jon czekał na nas. Wszyscy troje wzięliśmy swoje porcje z barobusu i poszliśmy na koniec stołu. W pewnej chwili Jon zatrzymał się przy samotnie jedzącym lunch mężczyźnie. Dokonał prezentacji:

– Lance Edwards…

Edwards skinął niedbale głową i zabrał się z powrotem za swój befsztyk.

Usiedliśmy przy końcu stołu. Edwards był jednym z współproducentów.

– Ten cały Edwards zachowuje się jak skończony kutas – stwierdziłem.

– Jest bardzo nieśmiały – wyjaśnił Jon. – To jeden z ludzi, których Friedman usiłował się pozbyć.

– Kto wie, czy nie miał racji.

– Hank – upomniała mnie Sara – nawet nie znasz faceta.

Wziąłem się za piwo.

– Zjedz coś – przypomniała Sara.

Wyraźnie miała zamiar, dla mojego dobra czy na zgubę, wydłużyć mi życie o 10 lat.

– Będziemy teraz kręcić scenę z Jackiem w pokoju. Dobrze, żebyś przyszedł popatrzeć.

– Mamy zamiar wrócić do baru, jak zjemy. Przyślijcie kogoś po nas.

– Dobra – zgodził się Jon.

Po lunchu poszliśmy obejrzeć hotel z drugiej strony. Towarzyszył nam Jon. Przy krawężniku stało zaparkowanych kilka przyczep kempingowych. Najpierw zobaczyliśmy rolls – royce'a Jacka, a za nim wielką srebrną przyczepę z napisem JACK BLEDSOE na drzwiach.

– Zobaczcie – powiedział Jon – z dachu sterczy peryskop, żeby mógł widzieć, kto idzie.

– Rany…

– Słuchajcie, muszę iść wszystko przygotować…

– W porządku… Na razie…

Zabawna rzecz, z angielszczyzny Jona coraz bardziej ulatniał się francuski akcent. Tu, w Ameryce, mówił wyłącznie po angielsku. Trochę mnie to martwiło.

Nagle otwarły się drzwi przyczepy. Stał w nich sam Jack.

– Cześć. Właźcie do środka.

Weszliśmy do przyczepy. W środku grał telewizor. Program oglądała wyciągnięta na łóżku piętrowym dziewczyna.

– Poznajcie Cleo. Kupiłem jej motor. Jeździmy razem.

W nogach łóżka siedział facet.

– Mój brat Doug.

Podszedłem do Douga, machnąłem mu pięścią przed nosem i zadałem w powietrzu kilka bokserskich ciosów. Popatrzył na mnie bez słowa. Trzymał dystans. I fajnie. Lubię takie typy.

– Masz coś do picia? – spytałem Jacka.

– Jasne.

Wyciągnął napoczętą whisky, zmieszał z wodą.

– Dzięki…

– Napijesz się? – spytał Sarę.

– Dziękuję, nie lubię mieszać alkoholi.

– Leci dzisiaj na Przylądku Cod – wyjaśniłem.

– Rozumiem…

Usiedliśmy z Sarą. Whisky była jak trzeba.

– Fajnie tu jest – zauważyłem.

– Możesz tu siedzieć, dokąd zechcesz – zaoferował Jack.

– Może zostanę na zawsze…

Jack obdarzył mnie swoim słynnym uśmiechem.

– Braciszek nie należy do rozmownych, co?

– Ano nie.

– Trzyma dystans.

– Taa…

– Jak tam, Jack, nauczyłeś się roli?

– Zawsze przeglądam rolę dopiero w ostatniej chwili.

– Doskonale. Słuchaj, będziemy już lecieć.

– Bardzo się cieszymy, że grasz główną rolę – powiedziała Sara. – Jestem pewna, że świetnie ci pójdzie.

– Dzięki…

Załoga dalej siedziała w barze. Nie wyglądali nawet na deczko bardziej pijanych. Niełatwo zmóc profesjonalistów.

Sara zamówiła kolejny Przylądek Cod, ja wróciłem do Vodki 7.

Piliśmy, snując dalsze opowieści. Sam też opowiedziałem co nieco. Gadaliśmy z godzinę, kiedy podniosłem głowę i zobaczyłem Jacka, który wypatrywał nas w barze.

Sponad wahadłowych drzwi sterczała tylko jego głowa.

– Ej, Jack – wrzasnąłem – chodź się z nami napić!

– Nie mogę, Hank. Zaraz zaczynamy zdjęcia. Może byście przyszli popatrzeć?

– Za chwilę przyjdziemy, stary…

Zamówiliśmy po kolejnym drinku. Właśnie obalaliśmy je pracowicie, kiedy zjawił się Jon.

– Zaraz zaczynamy – oznajmił.

– Idziemy – powiedziała Sara.

– Idziemy – powiedziałem ja.

Dopiliśmy. Wziąłem parę butelek piwa na wynos. Poszliśmy na górę za Jonem. Weszliśmy do pokoju. Na każdym kroku poniewierały się kable i kręcili się technicy.

– Założę się, że jedna trzecia tych gości wystarczyłaby do tej roboty.

– To samo mówi Friedman.

– Friedman czasem ma racje.

– Dobra, zaraz zaczynamy – zapowiedział Jon. – Zrobiliśmy już parę prób na sucho, teraz będziemy kręcić. Stańcie w tamtym rogu – poprosił. – Stąd możecie patrzeć, nie będąc w kadrze.

Sara wycofała się ze mną do kąta.

– CISZA! – ryknął asystent reżysera. – WSZYSCY NA MIEJSCA! ZACZYNAMY!

Zapadła cisza jak makiem zasiał.

Teraz przyszła kolej na Jona.

– KAMERA! POSZŁA!

Drzwi otwarły się i do pokoju wpłynął, zataczając się, Jack Bledsoe. Kurza twarz, to przecież młody Chinaski. Ogarnęło mnie bolesne rozrzewnienie. To przecież ja! Młodości, ty wredna suko, gdzie się podziałaś?

Chciałem być znów młodym kirusem. Chciałem być Jackiem Bledsoem. Tymczasem byłem tylko starym prykiem, który pociąga w kącie piwo.

Bledsoe dotoczył się do okna przy stole. Podniósł sfatygowaną roletę. Z uśmiechem na twarzy zadał w powietrzu kilka bokserskich ciosów. Potem usiadł przy stole, wziął do ręki ołówek i kartkę. Posiedział chwilę, odkorkował butelkę, pociągnął, zapalił papierosa. Włączył radio, trafiając na Mozarta.

Scena kończyła się widokiem Jacka piszącego ołówkiem na kartce…

To było to. Dokładnie to, o co chodziło. Czy to miało jakieś znaczenie, czy nie, zagrał dokładnie tak, jak było.

Podszedłem do Jacka i potrząsnąłem jego dłonią.

– Jak mi poszło? – spytał.

– Lepiej być nie mogło… – zapewniłem go.

W barze załoga dalej robiła swoje i wyglądała mniej więcej tak samo jak przedtem.

Sara wróciła na Przylądek Cod, ja podążyłem szlakiem Vodki 7. Wysłuchaliśmy jeszcze paru naprawdę niezłych historii, mimo to w powietrzu unosił się smutek. Po zakończeniu zdjęć bar wraz z hotelem miały zostać zrównane z ziemią, żeby ustąpić miejsca intratniejszym obiektom. Część regularnych klientów mieszkała w hotelu od dziesiątek lat. Inni koczowali na opuszczonej stacji kolejowej w pobliżu. Właśnie zaczęto ich wysiedlać. Tak więc piliśmy w gęstych oparach smutku…

– Trzeba już wracać do domu nakarmić koty – rzuciła w końcu Sara.

Picie mogło poczekać.

Hollywood mogło poczekać.

Koty nie mogły czekać.

Posłusznie wstałem.

Pożegnaliśmy się z załogą. Jakoś dobrnęliśmy do samochodu. Nie bałem się usiąść za kółkiem. Otrzeźwił mnie widok młodego Chinaskiego w pokoju hotelowym z przeszłości. Cholera, był ze mnie tęgi kogucik. Kawał niezłego zawadiaki.

Sarę niepokoiła przyszłość załogi. Ja też nie widziałem ich dalszych losów w różowych kolorach. Z drugiej strony w żaden sposób nie mogłem sobie wyobrazić, jak wszyscy siedzą w naszym salonie, popijając i snując swoje historie. Zdarza się, że czar pryska w zderzeniu z codziennością. Poza tym, ilu braci można mieć na utrzymaniu?

Ruszyliśmy. Dojechaliśmy do domu.

Koty już na nas czekały.

Kiedy Sara na czworakach myła ich miski, ja tymczasem pootwierałem puszki.

Proste życie to było to, co nam najbardziej odpowiadało.

Poszliśmy na górę. Umyliśmy się i przebrali do snu.

– Co ci biedacy poczną ze sobą? – zamartwiała się Sara.

– Już dobrze, dobrze…

Czas było kłaść się do łóżek. Zszedłem na dół, żeby ostatni raz rzucić okiem na dom. Wróciłem na górę. Sara już spała. Zgasiłem światło i też zasnąłem. Kawałek filmu, który obejrzeliśmy tego popołudnia, odcisnął na nas pewne piętno. Odtąd nigdy nie mieliśmy już mówić ani myśleć tak samo. To było tak, jakbyśmy dowiedzieli się czegoś nowego, choć trudno sprecyzować czego, i wiedza ta niekoniecznie była przyjemna.

28
{"b":"122972","o":1}