Литмир - Электронная Библиотека

– Ale to się nie wydarzyło – zaczął Cowart.

– Racja – przerwał Brown. – Choć niezupełnie. To mogło dać prawnikom grunt do polemiki. – Zawahał się i dopiero po chwili kontynuował: -… Nie oczekuję jednak, że wygramy tę sprawę w sądzie.

Nie rozwijał dalej swojej myśli.

Po krótkiej przerwie Wilcox odezwał się znowu:

– Myślę, że babka Fergusona nawet nie pozwoli nam rozejrzeć się, jeśli nie pokażemy nakazu. Do diabła, myślę, że bez wyraźnego nakazu sędziego nie powie nam, że słońce jest wysoko. To strata czasu.

– Pozwoli rozejrzeć się Cowartowi.

– Jak my go przywieziemy? W żadnym razie.

– Pozwoli.

– Ona prawdopodobnie nienawidzi prasy jeszcze bardziej niż ja. Mimo wszystko to właśnie oni pomogli wsadzić jej małe kochanie do celi śmierci.

– A potem go stamtąd wyciągnęli.

– Nie sądzę, żeby ona myślała w ten sposób. Jest starą nieprzejednaną baptystką i prawdopodobnie wierzy, że Jezus osobiście zstąpił na ziemię i otworzył bramę dla jej małego, kochanego chłopca, ponieważ bombardowała Go modlitwami w każdą niedzielę na spotkaniach kongregacji. W każdym razie, jeśli pozwoli naszemu pismakowi wejść do środka i pomyszkować, czego nie zrobi, to on nie będzie nawet wiedział, czego ma szukać. Czy nawet jak tego szukać.

– Będzie wiedział.

– W porządku, zatem przypuśćmy, tylko przypuśćmy, że, do kurwy nędzy, on coś znajdzie. W jaki sposób to nas urządza?

– W jednej rzeczy – odparł Brown. Otworzył okno, pozwalając gorącu dnia wślizgnąć się do wnętrza policyjnego wozu, gdzie szybko zapanowało nad nieświeżym chłodem powietrza z wentylatora. Zaczął mówić miękko, tak że jego głos był ledwo słyszalny w hałasie, jaki powodował wpadający przez otwarte okno wiatr. – Dowiemy się, że przynajmniej w tej sprawie Sullivan mówił prawdę.

– I co z tego? – Wilcox pstryknął palcami. – Jakie to, do diabła, ma dla nas znaczenie?

Pytanie spowodowało, że porucznik umilkł na dobre.

– Dowiemy się, z czym mamy do czynienia – wtrącił w końcu Cowart.

– Ha! – parsknął Wilcox.

Prowadził samochód ściskając mocno kierownicę, sfrustrowany tym, że jego przyjaciel, partner i jego rywal mieli dostęp do informacji, do których on nie miał dostępu. Ogarnął go gniew podsycany uczuciem zawiści. Prowadził szybko i za samochodem ciągnęła się potężna chmura pyłu. Zapragnął, by jakiś parszywy stary kundel albo wiewiórka wbiegły prosto pod koła. Wdepnął jeszcze bardziej pedał gazu, czując jak delikatnie zarzuca tyłem masywnego wozu.

Cowart przyglądał się ciemnej linii drzew odległego lasu.

– Dokąd to prowadzi? – spytał wskazując ciemną kreskę widoczną na horyzoncie.

– Do miejsca, gdzie znaleźliśmy małą Joanie. Kraniec tego samego bagna. Biegnie z powrotem jakieś osiem kilometrów czy coś koło tego, aż w końcu rozpościera się skręcając w stronę miasta. Lotne piaski, które mogą cię pochłonąć na wieki, i błoto tak gęste, że stąpając po nim masz wrażenie, jakbyś chodził po kleju. Tylko martwe drzewa, chwasty i woda. Wszystko mroczne i podobne do siebie. Można się tam łatwo zgubić, a znalezienie właściwej drogi może zabrać miesiąc, jeśli w ogóle kiedykolwiek się ją odnajdzie. Karaluchy, węże, aligatory i wszystkie rodzaje pokrytych śluzem stworów, ale za to świetne miejsce do łowienia okoni, olbrzymie sztuki skrywają się pod zatopionymi pniami drzew. Tam trzeba naprawdę uważać – zakończył Wilcox.

Skręcili w jeszcze gorszą drogę i samochód podskakiwał na wybojach ślizgając się w koleinach. Cowart pomyślał o wydrukach zawierających artykuły, których odbitki wykonał w bibliotece „Journala”. Teraz znajdowały się w wewnętrznej kieszeni jego marynarki, drapiąc nieprzyjemnie przez koszulę. Miał wrażenie, że posiadają jakieś właściwości radioaktywne i teraz promieniują gorącem, lecz te odczucia zachował dla siebie.

To mógł być czysty przypadek, próbował sobie wmówić. Facet wygłosił kazanie w kościele, a cztery dni później dziewczynka znika. To o niczym nie świadczy. Nie wiadomo, czy nadal się tam kręcił ani co robił po wyjściu z kościoła, albo gdzie obecnie przebywa. Cztery dni. Już dawno mógł powrócić do Pachouli albo do Newark, albo na Marsa, dokądkolwiek.

Nagle pamięć podsunęła mu wiszącą na ścianie w szkole podstawowej fotografię Joanie Shriver. Ujrzał oczy Dawn Perry patrzące z entuzjazmem i oczy małej dziewczynki z ulotki policyjnej. Poczuł nieprzyjemną suchość w gardle.

– Już niedaleko – oświadczył Wilcox.

Jego słowa wyrwały Tanny’ego Browna z zamyślenia. Po przybyciu do rodzinnej Pachouli szybko pogrążył się w codziennej rutynie. Jednej z jego córek nie udało się wygrać jakiejś klasowej gry, druga odkryła, że jej „godzina policyjna” zaczyna się o godzinę wcześniej niż koleżanek. Były to sprawy znaczącej wagi i wymagały natychmiastowej reakcji. Jego ojciec czuł się zupełnie bezradny wobec niektórych obowiązków. Należało do nich między innymi tworzenie reguł i zasad. „To twój dom. Ja jestem tutaj tylko gościem”, stwierdził kiedyś. Mimo to z zadowoleniem słuchał żalów swego syna, który nie potrafił poradzić sobie na stanowisku głowy rodziny. Tanny Brown zastanawiał się, czy okresowa głuchota starego nie była dużą zaletą w podobnych sytuacjach. Okłamał ich nie mówiąc prawdy o tym, gdzie był ani co robił. Wiedział, że skłamałby, gdyby ktoś zapytał, czego tak naprawdę się obawia. Odczuwał ulgę widząc, że obie dziewczynki są pochłonięte swoimi sprawami z pewnego rodzaju obsesją zwykłą u wielu dzieci. Obserwował je, wysłuchując skarg jedynie połowicznie, i równocześnie miał przed oczami zdjęcie Dawn Perry, które wciąż trzymał w kieszeni płaszcza.

Czym one się różnią? – zastanawiał się.

Skarcił samego siebie. Nie można być dobrym policjantem i przeżyć, jeśli do pewnych wydarzeń podchodzi się jak do numerów w kartotece. Postarał się skoncentrować na tym, co wiedział i co mógł udowodnić. Powstrzymywał na wodzy swoje odruchy, ponieważ instynkt podpowiadał mu, że za tą sprawą kryło się coś bardziej potwornego, niż mógł przypuszczać.

– No i jesteśmy – powiedział Wilcox.

Szybko zbliżali się do chaty i kamienie wyskakujące spod kół stukały głośno o podwozie. Wilcox zatrzymał gwałtownie wóz i odezwał się:

– Zobaczymy, jak sobie poradzisz z wejściem. – Powiedziawszy to, odwrócił się do swego towarzysza.

– Spokojnie, Bruce – mruknął Brown.

Cowart nie odpowiedział. Wysiadł z samochodu i szybkim krokiem przemierzył zakurzone podwórze. Obejrzał się na dwóch detektywów, którzy opierając się o wóz obserwowali uważnie jego poczynania. Odwrócił się do nich plecami i wszedł po schodach na małą werandę, zmierzając w stronę drzwi wejściowych.

– Pani Ferguson! Jest pani w domu?! – zawołał.

Po przejściu z rozświetlonego słońcem podwórza na zacienioną werandę musiał zasłonić oczy przyzwyczajone do blasku słońca. Nadaremnie starał się dostrzec wewnątrz pomieszczenia jakiś ruch.

– Pani Ferguson? Tu Matthew Cowart z „Journala”!

Wewnątrz panowała niczym nie zmącona cisza.

Zapukał energicznie we framugę drzwi, czując jak drewniana konstrukcja zatrzęsła się pod uderzeniem pięści. Zauważył, że biała farba odpada w wielu miejscach.

– Pani Ferguson? Bardzo panią proszę.

W końcu z ciemności doleciał do niego odgłos podobny do drapania, a w chwilę później usłyszał przedostający się poprzez cienie chaty głos, który nie stracił nic ze swojej zwykłej chrapliwej barwy i podenerwowanego gniewnego tonu.

– Wiem, kim jesteś. Czego tu znowu szukasz?

– Musimy jeszcze raz porozmawiać o Bobbym Earlu.

– Gadaliśmy już dużo, Panie Biały Dziennikarzu. Brakuje mi już słów od tego gadania, a wam jeszcze nie dosyć?

– Nie do końca. Mogę wejść?

– Co? Jakieś osobiste pytania?

– Pani Ferguson, proszę. To naprawdę ważne.

– Dla kogo ważne, Panie Biały Dziennikarzu?

– Dla mnie i dla pani wnuka.

– Nie wierzę ci – odparła ostro.

Zapanowało kłopotliwe milczenie. Oczy Cowarta powoli przyzwyczajały się do półmroku i zaczął rozpoznawać kształty przedmiotów widocznych przez drzwi zrobione z siateczki, która chroniła lokatorów przed natrętnymi owadami. Ujrzał stary stół z kwiecistym dzbanem stojącym na środku oraz laskę i strzelbę oparte o ścianę w rogu pomieszczenia. Po chwili usłyszał odgłos kroków i w końcu pojawiła się drobna, stara czarna kobieta. Kolor jej skóry zlewał się z mrokiem panującym wewnątrz pokoju, a blask światła odbijał się od siwych włosów. Poruszała się wolno, spoglądając groźnie, jak gdyby artretyzm z bioder i pleców zagnieździł się również w jej sercu.

94
{"b":"110015","o":1}