Литмир - Электронная Библиотека

– Już skończyłeś – przerwał mu Michael Weiss.

Cowart zignorował detektywów. Za moment podbiegł do nich redaktor działu miejskiego, wciskając się między niego a policjantów.

– Chcemy spisać pańskie dokładne oświadczenie, i to teraz. Próbujemy to zrobić od ładnych kilku dni i zaczynamy mieć już tego dosyć.

Redaktor działu miejskiego skinął potakująco głową.

– Jak tylko skończy.

– To samo powiedzieliście nam tego dnia, kiedy znalazł ciała. Potem musiał rozmawiać z Sullivanem. Później ze względu na to, co Sullivan mu powiedział, musiał być sam. Teraz musi to wszystko opisać. Właściwie po co nam to zeznanie. Wystarczy, że zaprenumerujemy waszą cholerną gazetę. – Nie krył rozdrażnienia…

– Zaraz z wami porozmawia – powiedział redaktor, osłaniając Cowarta przed detektywami, starając się ich odciągnąć od biurka.

– Nie – powiedziała uparcie Andrea Shaeffer.

– Kiedy skończy – powtórzył redaktor.

– Czy chce pan zostać aresztowany za utrudnianie pracy policji? – spytał Weiss. – Naprawdę znudziło mi się czekanie, aż tacy jak wy skończą swoją pracę, żebyśmy my mogli zacząć naszą.

– Pozwolę sobie nazwać to blefem – odparł redaktor. – Zrobimy ładne zdjęcie, jak zakładacie mi kajdanki, i damy jutro na pierwszej stronie. Jestem pewien, że szeryf z Monroe będzie po prostu zachwycony. – Wyciągnął do nich ze złością obie ręce.

– Niech pan posłucha – wmieszała się Shaeffer. – On posiada informacje dotyczące morderstwa, którym się zajmujemy. Czy jest aż tak wielkim nietaktem prosić go o odrobinę chęci współpracy?

– Nie jest nietaktem – odpowiedział redaktor, patrząc na nią. – Ma jednak również termin oddania pierwszej edycji, wiszący mu nad głową. Musi zachować priorytety.

– To prawda, musi – powiedział Weiss ze złością. – Problem polega na tym, że wasze priorytety są całkowicie postawione na głowie. Ważniejsze dla was jest sprzedawanie gazet niż złapanie mordercy.

– Matt, ile jeszcze? – spytał redaktor. Żadna ze stron nie ruszyła się ze swego miejsca.

– Parę minut – odparł Cowart.

– Gdzie są taśmy? – zapytała Shaeffer.

– Jest robiona transkrypcja. Już prawie kończą. – Redaktor działu miejskiego zastanowił się chwilę. – Słuchajcie, może czekając chcielibyście poczytać, co Sullivan powiedział naszemu człowiekowi, co?

Policjanci skinęli głowami. Redaktor odwiódł ich od biurka Cowarta, rzucając mu na odchodnym jedno spojrzenie, które wyraźnie mówiło: „Do roboty”. Wprowadził detektywów do sali konferencyjnej, w której trzy maszynistki ze słuchawkami na uszach szybko wystukiwały słowa płynące z taśm.

Cowart wciągnął głęboko powietrze. Przebrnął jakoś przez opis egzekucji i większą część wyznania Sullivana. Zamieścił też wszystkie zbrodnie, do których przyznał się Sullivan.

Jedyną pozostałą sprawą były dwie śmierci, które tak żywo interesowały detektywów z Monroe. Cowart czuł się kompletnie zablokowany. Była to kluczowa część artykułu, informacje, które miałyby zajmować poczesne miejsce w pierwszych kilku akapitach. Były to jednak również informacje, które najbardziej mu zagrażały. Po prostu nie mógł powiedzieć policji ani napisać w gazecie, że Ferguson był zamieszany w te morderstwa, bez wywołania pytania dlaczego. A odpowiedź na pytanie, dlaczego te zabójstwa w ogóle miały miejsce, prowadziła nieodparcie do morderstwa Joanie Shriver i do porozumienia, które rzekomo zawarli między sobą dwaj sąsiedzi z celi śmierci, przynajmniej według słów jednego z nich, który już nie żył.

Matthew Cowart siedział zmrożony przy ekranie komputera. Jedyny sposób, w jaki mógł uchronić siebie, swoją reputację, swą karierę, to zataić rolę Fergusona.

Zastanowił się. Osłaniać zabójcę? W uszach zadźwięczały mu słowa Sullivana: „Czy ciebie też zabiłem?”

Przez ułamek sekundy zastanawiał się, czy po prostu nie powiedzieć prawdy, jednak w tym samym momencie zawahał się. Co było prawdą? Przecież wszystko to opierało się na słowach straconego człowieka. Wielbiciela kłamstwa, aż do samej śmierci.

Podniósł wzrok i zauważył, że redaktor go obserwuje. Jego zwierzchnik rozłożył obie ręce, wykonując dłońmi okrężne, szybkie ruchy – jak wiatraczki. Gest był bardzo czytelny. „Większe tempo!” Cowart spojrzał z powrotem na pisany artykuł, wiedząc, że po nim nikt go już nie dotknie. Taki jaki wyjdzie od niego, ukaże się na pierwszej stronie.

Wahał się, nie wiedząc, co zrobić, gdy za plecami usłyszał głos.

– Nie kupuję tego.

Była to Edna McGee. Blond włosy fruwały wokół jej twarzy, gdy zamaszyście kręciła głową z niedowierzaniem. Patrzyła na kilka zapisanych kartek. Wyznanie Blaira Sullivana.

– Co! - Cowart okręcił się na krześle, zwracając się twarzą do koleżanki. Marszczyła brwi i robiła miny, w miarę jak jej wzrok prześlizgiwał się po kolejnych słowach.

– Słuchaj, Matt, chyba coś tu jest nie tak.

– Co? – spytał ponownie.

– Słuchaj, ja to tak tylko przerzucam i generalnie widzę, że on ci pewnie wali prawdę o większości tych okropieństw. Musi tak być, te wszystkie szczegóły i w ogóle. Ale, no zresztą sam popatrz, powiedział ci, że parę lat temu załatwił dzieciaka, który pracował w przydrożnym sklepie zjedzeniem i pamiątkami indiańskimi na Szlaku Tamiami. Mówił ci, że wstąpił po colę czy coś takiego, strzelił chłopakowi w tył głowy, wziął, co tam było w kasie, zanim się zabrał do Miami. Cholera, przecież ja to dobrze pamiętam. Robiłam o tym artykuł. Przypominasz sobie, zaczęłam pisać o wszystkich tych małych firmach, które pojawiły się wtedy jak grzyby po deszczu w okolicy rezerwatu Miccosukkee, a przy okazji zahaczyłam też o przestępczość, dającą się we znaki ludziom z Glades. Pamiętasz?

Złapał się mocno biurka.

– Matt, dobrze się czujesz?

– Pamiętam te artykuły – odparł powoli.

Edna przyjrzała mu się uważnie.

– No, większość z nich była o różnych napadach na ludzi idących grać w bingo i o dodatkowych patrolach ochroniarzy, których Indianie wyznaczyli, by pilnowali wszystkiego, co przynosi pieniądze.

– Pamiętam.

– Widzisz, trochę sama szperałam w związku z tym zabójstwem. To znaczy, to stało się prawie dokładnie tak, jak mówił Sullivan. Zresztą z tego, co mówił, wygląda, że faktycznie w którymś momencie musiał być w tym sklepie. I rzeczywiście, strzał do chłopaka padł z tyłu. Tylko że to było we wszystkich gazetach… – Pomachała mu przed nosem plikiem zapisanych na maszynie kartek. – Niby wszystko się zgadza w tej jego opowieści, tylko jest to jakieś takie powierzchowne. On tego nie zrobił, nie ma mowy. Posadzili za to przecież trójkę nastolatków z South Dade. Ludzie z sądówki stwierdzili, że kula z ciała zabitego chłopaka pochodzi z ich broni. Jeden z nastolatków przyznał się, natomiast chłopak, który wtedy był za kierownicą, złożył zeznanie obciążające tego, który strzelał. Jak to mówią otwarte i zamknięte. Dwóch z tych dzieciaków odsiaduje obowiązkowe dwadzieścia pięć za morderstwo z premedytacją, bez możliwości amnestii. Trzeci wyszedł, bo sypnął kolesiów. Ale nie ma żadnych wątpliwości, kto to zrobił…

– Sullivan…

– Cholera, nie wiem. Był wtedy na południu Florydy. Nie ma wątpliwości. Znaczy się, muszę sprawdzić daty i w ogóle, ale jestem prawie pewna. Przejeżdżał prawdopodobnie w pobliżu mniej więcej w tym czasie, kiedy cała lokalna prasa rozpisywała się o tym morderstwie. Ten chłopak, który zginął, był bratankiem jednego ze starszyzny indiańskiej, więc we wszystkich miejscowych gazetach było o tym głośno. Telewizja też się tym zachłystywała. Pamiętasz?

Rzeczywiście coś sobie mgliście przypominał, zastanawiał się tylko, dlaczego nie pamiętał o tym podczas rozmowy z Sullivanem. Skinął głową. Edna potrząsnęła trzymanym plikiem kartek.

– Cholera, Matt, pewnie faktycznie mówił prawdę o większości tych zabójstw. Ale wszystkie? Kto to może wiedzieć? Masz już jedno, które nie do końca gra. A ile jeszcze innych?

Cowart poczuł, że robi mu się niedobrze. Słowa „pewnie mówił prawdę” brzmiały mu w uszach jak kara. Co się zmienia, jeżeli w jednym przypadku skłamał? A jeśli dwa? Trzy? Dwanaście razy? Kogo zabił? A kogo nie? Kiedy mówił prawdę, a kiedy kłamał?

70
{"b":"110015","o":1}