– Jechałem z powrotem samochodem. Właśnie wróciłem.
– Ze Starkę? To bite osiem godzin jazdy.
– Jechałem mniej niż sześć. Ale ostro dociskałem.
– No, chłopcze, mam nadzieję, że umiesz tak szybko pisać, jak jeździć. Dział miejski wrzeszczy w niebogłosy o twój artykuł, a zostało nam już tylko kilka godzin, zanim trzeba będzie oddać do składu pierwsze wydanie. Musisz brać tyłek w troki i zabierać się tutaj, pronto. - Śpiewny głos redaktora dźwięczał nie ukrywanym entuzjazmem.
– Dobra, dobra… – Cowart słuchał swego głosu, jakby to był głos kogoś innego. – Słuchaj, Will, a co leci po drutach?
– Obłędne rzeczy. W dalszym ciągu próbują się czegoś dogrzebać w związku z tą twoją milusińską konferencją prasową. A tak w ogóle, to co się tam, do cholery, stało? Nikt o niczym innym nie mówi i nikt nic konkretnego nie wie. Powinieneś zobaczyć, kto do ciebie dzwoni. Wielkie koncerny, na przykład „Times” i „Post”, poważne tygodniki, a to dopiero początek. Lokalna konkurencja obstawiła drzwi, więc musimy wymyślić jakiś sposób, żeby cię przeszmuglować do środka. Oprócz tego z pół tuzina telefonów od gliniarzy rozpracowujących morderstwa, które akurat wypadają na trasie podróży naszego kumpla Sullivana. Wszyscy chcą wiedzieć, co ten bydlak ci powiedział, zanim mu dołożyli do pieca, jeśli wybaczysz określenie.
– Sullivan przyznał się do wielu zbrodni.
– Wiem o tym. To już przyszło telegrafem. Zresztą to samo tam powiedziałeś. Ale my, synu, musimy mieć najintymniejsze szczegóły, i to zaraz. Co do litery. Nazwiska, daty, kto z kim, gdzie i jak. Natychmiast. Masz to na taśmie? Musimy to podrzucić maszynistce, cholera, nawet dziesięciu maszynistkom, jeśli będzie trzeba, niech nam to ślicznie przepiszą. Szybko, Matty, wiem, że pewnie jesteś wykończony, ale musisz się pozbierać. Łyknij sobie jakiegoś antyzasypiacza, strzel kawkę. Tylko zjaw się tutaj. I wal ten artykuł. Musisz się ruszać, Matty, mówię, ruszać, zanim to miejsce kompletnie zwariuje. Cholera, spać możesz późnej. Zresztą sen jest grubo przeceniany. Zawsze lepiej mieć świetny artykuł. Zaufaj mi.
– W porządku – powiedział Cowart bezsilnie. Jakakolwiek myśl o wytłumaczeniu tego, co się stało, rozpłynęła się w falach entuzjazmu, którymi zalał go Will. Cowart uświadomił sobie, że jeżeli Martin tak reagował – człowiek, który życie by poświęcił, by zachować powolne, pełne namysłu, refleksyjne tempo wydarzeń, nadające się do eleganckiego ujęcia w artykuł wstępny – to cały dział miejski prawdopodobnie z podniecenia chodził po ścianach. Gorący temat ma uniwersalny wpływ na wszystkich bez wyjątku pracowników gazety. Łapie wszystkich, wciąga ich, sprawiając, że czują się w samym centrum wydarzeń. Wziął głęboki oddech. – Już jadę – powiedział cicho. – Tylko powiedz mi, jak ominąć tych z kamerami?
– Nie ma problemu. Wiesz, gdzie Mariott w centrum tak jakby chowa się za tym molochem sklepów Omni? Tam jest taka mała uliczka, tuż przy zatoce.
– No wiem.
– Dobra, to za dwadzieścia minut będzie tam na rogu czekała na ciebie ciężarówka dostawcza Omni. Po prostu wskoczysz do niej i wjedziesz tylną bramą.
– Płaszcz i szpada, tak? – Cowart został zmuszony do uśmiechu.
– Żyjemy, synu, w niebezpiecznych czasach, wymagających od nas nadzwyczajnych posunięć. Było to najlepsze, co udało nam się wymyślić w tak krótkim czasie. Pewnie KGB czy CIA wymyśliłyby coś lepszego, ale kto z nas ma na to czas? Zresztą wykiwanie zgrai reporterów z telewizji nie powinno być najtrudniejszą rzeczą pod słońcem.
– Już jadę. – Nagle pomyślał o taśmach, które miał cały czas u siebie w teczce. Spowiedź Sullivana i prawda o morderstwie Joanie Shriver. Nie mógł pozwolić, aby ktokolwiek usłyszał te słowa. Przynajmniej do momentu aż się to wszystko trochę uspokoi, a on będzie miał czas się zastanowić, jak powinien w tej sytuacji postąpić. Zaczął się ociągać. – Słuchaj, najpierw muszę wziąć prysznic. Wstrzymaj moją karetę na, powiedzmy, czterdzieści pięć minut. No, góra godzinę.
– Nie ma mowy. Nie musisz być czysty, żeby pisać.
– Pozwól mi zebrać myśli.
– Chcesz, żebym powiedział redaktorowi działu miejskiego, że ty myślisz?
– Nie, nie, po prostu powiedz mu, że już jadę, zbieram tylko notatki. Trzydzieści minut, Will. Pół godziny. Obiecuję.
– I ani chwili dłużej. Musimy działać, synu, musimy działać. – Will Martin uderzał czymś miarowo, jakby chciał podkreślić, że czas nagli.
– Pół godziny. Nie dłużej.
– Dobra. Powiem redaktorowi. Facet dostanie ataku serca, a jest dopiero dziesiąta rano. Ciężarówka będzie na ciebie czekała. Tylko się pospiesz. Pozwól biedakowi pożyć jeszcze z jeden dzień, co? – Martin zaśmiał się z własnego dowcipu i odłożył słuchawkę.
Cowartowi kręciło się w głowie. Wiedział, że kończą mu się możliwości, że lada moment zjawią się u niego detektywi z okręgu Monroe. Wszystko działo się zbyt szybko; zaczynał się w tym gubić. Musiał jednak pójść i coś napisać. Były pewne konkretne oczekiwania względem jego osoby.
Zamiast jednak złapać marynarkę, sięgnął po teczkę i wyjął z niej kasety. Znalezienie ostatniej zajęło mu nie więcej niż sekundę; numerował je uważnie podczas nagrywania. Przez chwilę ważył taśmę w ręce, zastanawiając się, czy jej nie zniszczyć, zamiast tego jednak podszedł do swej wieży i włożył ją do magnetofonu. Przesunął ją do końca, następnie cofnął trochę i wcisnął włącznik. Szorstki głos Blaira Sullivana buchnął z głośników, wypełniając gorzkim przesłaniem niewielki pokój. Cowart odczekał do słów: „A teraz powiem ci prawdę o małej Joanie Shriver”.
Zatrzymał taśmę i cofnął do momentu gdy Blair Sullivan powiedział: „To już wszystkie trzydzieści dziewięć. Niezła opowieść, co?”, na co on odpowiedział: „Panie Sullivan, nie ma zbyt wiele czasu…” Morderca wykrzyknął wtedy: „Czyżbyś mnie nie słuchał uważnie, chłoptasiu?”, zanim dokończył: „Teraz czas na jeszcze jedno opowiadanie…” Przesunął w tył taśmę, cofając do słów: „Niezła opowieść, co?”
Podszedł do swej kolekcji muzycznej i wyciągnął kasetę, którą nagrał kilka lat temu – Milesa Davisa „Szkice hiszpańskie”. Była to jedna ze starszych taśm, często odtwarzana, z wypłowiałą obwolutą. Wiedział, że na końcu jest czysta. Włożył taśmę do magnetofonu i znalazł miejsce, gdzie kończyła się muzyka. Następnie wyjął kasetę, umieścił ją w swym małym, przenośnym magnetofonie, który postawił tuż przed głośnikiem. Potem włożył wyznanie Sullivana z powrotem do magnetofonu w wieży. Wcisnął play w wieży, a record w magnetofonie reporterskim.
Słuchał słów gotujących się wokół niego, starając się zablokować im drogę do swej wyobraźni.
Kiedy taśma skończyła się, wyłączył oba magnetofony. Odsłuchał raz jeszcze fragmentu wynurzeń Sullivana nagranych na taśmie z Milesem Davisem. Ze względu na wysłużenie taśmy głos nie był już tak przeszywający – jednak nadal brutalnie słyszalny. Wyjął kasetę i odstawił ja na półkę z innymi nagraniami.
Przez chwilę patrzył z namysłem na oryginalną taśmę z Sullivanem. Wreszcie przewinął ją do miejsca, od którego zaczął przed chwilą przegrywanie na kasetę z Davisem, wcisnął przycisk record i wygłuszył słowa Sullivana pustką ciszy.
Będzie się to wydawać dość nagłym zakończeniem, ale trudno. Nie wiedział, czy taśma wytrzymałaby dokładne oględziny w laboratorium policyjnym, ale przynajmniej zyskał trochę czasu.
Cowart podniósł na chwilę wzrok znad ekranu komputera i dostrzegł dwójkę detektywów, idących przez pokój redakcyjny. Manewrowali pomiędzy biurkami, prąc uparcie w jego stronę, ignorując, pozostałych dziennikarzy, których głowy podnosiły się w miarę, jak ich mijali. Gdy więc wreszcie doszli do Cowarta, wszystkie oczy skierowane były na nich.
– Dobra, panie Cowart – powiedziała szorstko Andrea Shaeffer. – Teraz nasza kolej.
Słowa na ekranie przed nim zdawały się pobłyskiwać nagląco.
– Za sekundę skończę – odparł, nie odrywając oczu od komputera.