Литмир - Электронная Библиотека

Cowart podniósł wzrok na drzwi frontowe. Dwa szerokie skrzydła z rzeźbionego drewna. Sam dom był jednopiętrowy, budowany na wzór bogatych domów kolonialnych, okrywający swą masą całe niewielkie wzniesienie. Tuż nad linią dachu widać było czarną, połyskliwą taflę basenu. Przed domem rósł równo przycięty szpaler krzewów, przypominający swą nieskazitelnością makijaż zrobiony uważną, wprawną ręką. Becky wypadła z samochodu i pognała do wnętrza domu.

Stał przez chwilę, czekając na pojawienie się Sandy. Nabrzmiała oczekiwaniem ostatnich miesięcy ciąży, posuwała się ostrożnie, walcząc z gorącem i własną ociężałością. Obejmowała ramieniem córkę.

– Pełen sukces?

– Wyczerpaliśmy wszelkie możliwości.

– Tak też sądziłam. Jesteście wykończeni?

– Trochę.

– A tak w ogóle jak się miewasz?

– Dobrze.

– Wiesz, nadal się o ciebie martwię.

– Cóż, dziękuję, ale u mnie wszystko w porządku. Nie musisz się martwić.

– Chciałabym móc z tobą porozmawiać. Możesz wejść? Na kawę? Albo na coś zimnego? – Uśmiechnęła się. – Chciałabym o wszystkim posłuchać. Tyle się przecież wydarzyło.

– Becky z pewnością ci o wszystkim opowie.

– Nie o to mi chodziło – powiedziała.

Potrząsnął przecząco głową.

– Muszę wracać. I tak już jestem spóźniony.

– Tom będzie w domu za jakieś pół godziny. Chętnie by się z tobą zobaczył. Bardzo mu się podobały twoje ostatnie artykuły. Mówił, że to kawał dobrej roboty.

Nadal jednak przecząco potrząsał głową.

– Podziękuj mu ode mnie. Naprawdę muszę jechać. I tak będę w Miami dopiero koło północy.

– Bardzo bym chciała… – zaczęła. Zatrzymała się i już innym tonem dokończyła: – Dobrze. Niedługo porozmawiamy.

Skinął głową.

– Daj mi buziaka, kochanie. – Ukląkł obok córki i uściskał ją z całych sił. Czuł jej energię przepływającą w niego przez chwilę, ten jej niewysłowiony, nieskończony entuzjazm. Wysunęła się z jego objęć.

– Do widzenia, tatusiu. – Jej głos miał w sobie ledwie dostrzegalną, pękniętą nutkę.

Wyciągnął dłoń, pogłaskał ją delikatnie po policzku i powiedział:

– Tylko nie mów mamie, co przez ten czas jadłaś… – Zniżył głos do scenicznego szeptu: -… Ani o tych wszystkich prezentach. Mogłaby być zazdrosna.

Becky uśmiechnęła się i energicznie przytaknęła.

Zanim wsunął się za kierownicę, odwrócił się jeszcze i pomachał im z udawaną beztroską. Mruknął do siebie:

– Świetnie zagrałeś rozwiedzionego ojca. Opanowałeś rolę do perfekcji.

Wściekłość na siebie nie opuściła go przez kilka następnych godzin.

W redakcji Martin próbował go zainteresować kilkoma potencjalnymi hitami na stronę redakcyjną – bez rezultatu. Raz po raz łapał się na rozmyślaniach, dotyczących przebiegu zbliżającego się procesu Fergusona, chociaż tak naprawdę nie oczekiwał, że się odbędzie. Lato na Florydzie przeciągało się, przechodząc powoli w jesień, bez najmniejszej zmiany temperatury czy wilgotności powietrza. Postanowił wrócić do Pachouli i napisać coś o reakcjach w mieście na uwolnienie Fergusona.

Pierwszy telefon, jaki wykonał ze swego pokoju hotelowego, był do Tanny’ego Browna.

– Poruczniku? Matthew Cowart z tej strony. Chciałem po prostu zaoszczędzić panu kłopotu z bazowaniem na informacjach od szpiegów i informatorów. Będę w mieście przez kilka dni.

– Mogę spytać po co?

– Ciekaw jestem, co nowego w sprawie Fergusona. Nadal macie zamiar ponownie go zaskarżyć?

Detektyw zaśmiał się.

– Ta decyzja należy do prokuratora stanowego, nie do mnie.

– Niby tak, ale jego decyzja jest oparta na informacjach, których wy mu dostarczacie. Macie coś nowego?

– Sądzi pan, że powiedziałbym panu, gdyby się coś pojawiło?

– Po prostu pytam.

– No cóż, ponieważ Roy Black i tak powiedziałby panu, nie, nic nowego.

– A co z Fergusonem? Co robił ostatnio?

– Dlaczego go pan o to sam nie zapyta?

– Mam zamiar.

– To niech pan jedzie najpierw do niego, a potem do mnie zadzwoni.

Cowart odwiesił słuchawkę, ulegając niejasnemu wrażeniu, że detektyw drwił sobie z niego. Następnie przejechał przez las pełen sosen i cieni, kierując się w stronę domu babci Fergusona. Zajechał tam, wzniecając tumany kurzu i rozganiając stadko zdezorientowanych kur, a następnie stanął na ubitej ziemi. Przez chwilę czekał na jakiś znak życia, a nie doczekawszy się, wszedł po schodach na ganek i zapukał we framugę drzwi. Po chwili usłyszał niespieszne szuranie nogami, w drzwiach zaś pojawiła się kilkucentymetrowa szczelina.

– Pani Ferguson? To ja, Matthew Cowart, z gazety „Journal”.

Drzwi uchyliły się nieco szerzej.

– Czego? A, to znowu ty, Panie Biały Dziennikarzu.

– Gdzie jest Bobby Earl? Chciałbym z nim porozmawiać.

– Wrócił na północ.

– Co?

– Uczy się w New Jersey.

– A kiedy wyjechał?

– Będzie z tydzień. Nic tu po nim, Biały Człowieku. Wiesz to tak samo jak ja.

– Ale co z procesem?

– To jego sprawa.

– Jak mógłbym się z nim skontaktować?

– Powiedział, że napisze. Jeszcze nie napisał, to i adresu nie znam.

– Czy coś się wydarzyło tutaj, w Pachouli? Przed jego wyjazdem?

– Ja nic nie wiem. Jeszcze coś, Panie Biały Dziennikarzu?

– Nie.

Cowart zszedł z ganku, spojrzał w górę na dom. Drzwi zatrzasnęły się głośno.

Po południu zadzwonił do Roya Blacka.

– Gdzie Ferguson? – zapytał tonem nie znoszącym sprzeciwu.

– W New Jersey. Mam adres i telefon, jeżeli to coś ważnego.

– Ale jak on mógł opuścić stan? Co z procesem, z jego kaucją?

– Sędzia mu pozwolił. Nie ma się co rzucać, panie Cowart. Powiedziałem mu, żeby zaczął znowu żyć, a on chciał wrócić na uniwerek. Co w tym, u licha, dziwnego? Ci z prokuratury stanowej muszą nam przesyłać wszystkie swoje najświeższe odkrycia, a jak dotąd nic od nich nie dostaliśmy. Nie wiem, co zrobią, ale nie spodziewam się po nich wielkich rzeczy.

– Uważa pan, że to się po prostu rozmyje?

– Może. Idź pan i pytaj detektywów.

– Tak zrobię.

– Musi pan zrozumieć, panie Cowart, jak bardzo ci z prokuratury nie chcą mieć głowy wbitej do rynsztoka podczas tego procesu. Jak pan sam zapewne wie, publiczne upokorzenie nie stoi zbyt wysoko w notowaniach urzędników elekcyjnych. Przypuszczam, że znacznie łatwiej by im było, gdyby minęło trochę czasu, a ludziom przyćmiły się w pamięci niektóre co bardziej pikantne szczegóły całej tej historii. Wtedy właśnie mogliby wstać i oddalić oskarżenie na jakiejś kameralnej, przytulnej konferencyjce, w zacisznym gabinecie sędziego gdzieś na tyłach sądu. Potem zwalić całą winę na niego za zakamuflowanie tamtego oświadczenia. Sędzia z kolei nie pozostanie dłużny, mówiąc, że cała wina leży po stronie prokuratury stanowej. W końcu cała sprawa wyląduje na barkach tamtych dwóch gliniarzy. Proste, nie? Cześć pieśni. Nie zaskoczyło to chyba pana? Widział pan przecież różne sprawy karne przepływające z gracją przez system sprawiedliwości, a potem rozpływające się w powietrzu bez jednego mruknięcia, jakby ich nigdy nie było.

– Z celi śmierci do zera?

– Dokładnie. Zdarza się. Nie za często, oczywiście, ale się zdarza. Wszystko, co tutaj się dzieje, już wcześniej widziałem albo słyszałem.

– Tak po prostu żyć dalej, po trzyletniej przerwie?

– Znowu w dziesiątkę. Wszystko wraca do miłej i przyjemnej normy. Oczywiście oprócz jednego.

– O czym pan mówi?

– Ta mała dziewczynka nadal nie żyje.

Zadzwonił do Tanny’ego Browna.

– Ferguson wrócił do New Jersey. Wiedział pan o tym?

– Nie była to jakaś specjalna tajemnica. Miejscowa gazeta zamieściła nawet reportaż o jego wyjeździe. Mówił, że chce dalej studiować. Powiedział gazecie, że nie liczy na dostanie pracy tutaj, w Pachouli, ze względu na sposób, w jaki ludzie na niego patrzą. Nie wiem, czy tak jest naprawdę. Nie wiem, czy nawet spróbował. Tak czy inaczej, wyjechał. Sądzę, że chciał się po prostu znaleźć jak najdalej od miasta, zanim ktoś mu coś zrobi.

48
{"b":"110015","o":1}