– Chcę podziękować naszemu Panu za wskazanie mi drogi, dziękuję też mojemu adwokatowi, gazecie „Miami Journal” i panu Cowartowi, bo wysłuchał mnie, kiedy nikt inny nie chciał. Gdyby nie on, nie stałbym tu dzisiaj przed wami.
Cowart szczerze wątpił, czy ta ostatnia część wypowiedzi ujrzy światło dzienne w jakiejkolwiek gazecie czy w telewizyjnych wiadomościach. Uśmiechnął się.
Dziennikarze zaczęli zadawać pytania, przebijając je mozolnie poprzez tafle żaru.
– Czy zamierza pan wrócić do Pachouli?
– Tak. To mój jedyny prawdziwy dom.
– Jakie są pańskie plany?
– Chciałbym skończyć szkołę. Może iść na prawo. Albo studiować kryminologię. Mogę teraz dużo powiedzieć na temat prawa karnego.
Wśród zebranych przeszła fala śmiechu.
– A co pan powie na temat procesu?
– Cóż mogę powiedzieć? Mówią, że chcą mnie powtórnie sądzić, ale nie bardzo widzę, jak mogliby to zrobić. Spodziewam się, że zostanę uniewinniony. Chcę po prostu żyć normalnie, przestać być osobą publiczną. Stać się znowu kimś anonimowym. Nie żebym was nie lubił, ale…
Znowu śmiech. Tłum dziennikarzy zdawał się połykać niewielkiego człowieczka, którego głowa obracała się raz po raz w stronę osoby zadającej kolejne pytanie, patrzył więc każdemu prosto w oczy. Cowart zauważył swobodę i humor, z jakimi Ferguson udzielał odpowiedzi dziennikarzom podczas naprędce zaaranżowanej konferencji prasowej. Wyraźnie dobrze się czuł w tej roli.
– Jak pan sądzi, dlaczego chcą postawić pana ponownie w stan oskarżenia?
– Chcą zachować twarz. Myślę, że jest to jedyny sposób, w jaki mogą uniknąć przyznania się, że chcieli wykonać wyrok śmierci na niewinnym człowieku. Niewinnym Murzynie. Wolą trzymać się kłamstwa, niż stanąć oko w oko z prawdą.
– Tak trzymaj, bracie! – dało się słyszeć z grupy demonstrujących. – Powiedz im!
Jeden z dziennikarzy poinformował Cowarta, że ci sami ludzie przychodzą na każdą egzekucję. Ze świecami w dłoniach śpiewają „Przetrwamy” i „Będę uwolniony”, do czasu gdy w drzwiach więzienia pojawi się strażnik z wiadomością o wykonaniu wyroku. Zazwyczaj towarzyszą im też wyznawcy innego ugrupowania, wywijające flagą typy z rodzaju „zabijcie ich wszystkich”, noszące białe podkoszulki, dżinsy i spiczaste buty kowbojskie. Mili ci osobnicy dużo wrzeszczą, pokrzykują i od czasu do czasu inicjują przepychanki z chłopakami z grupy „prolife” przeciwnej karze śmierci. „Zabijaków” jednak dzisiaj nie było.
Obie grupy były generalnie ignorowane przez dziennikarzy na tyle, na ile tylko się dało.
– Co z Blairem Sullivanem?! – krzyknął reporter telewizyjny, podtykając Fergusonowi mikrofon pod nos.
– Co z nim? Uważam, że jest niebezpiecznym, chorym człowiekiem.
– Czy pan go nienawidzi?
– Nie. Dobry Pan każe mi nadstawiać drugi policzek, ale muszę przyznać, że czasami jest to trudne.
– Czy uważa pan, że Sullivan przyzna się do winy, oszczędzając panu tym samym procesu?
– Nie. Jedyne przyznanie się do winy, jakie ktokolwiek od niego usłyszy, będzie w dniu Sądu Ostatecznego.
– Czy rozmawiał pan z nim na temat morderstwa?
– Nie chce z nikim rozmawiać. A już szczególnie o tym, co robił w Pachouli.
– A co pan sądzi o tych detektywach?
Ferguson zawahał się.
– Bez komentarza – powiedział i uśmiechnął się łobuzersko. – Mój adwokat pouczył mnie, że jeżeli nie będę mógł powiedzieć czegoś miłego albo przynajmniej neutralnego, mam mówić: „Bez komentarza”. I tak właśnie robię.
Kolejna fala śmiechu ze strony dziennikarzy.
Uśmiechnął się miło. W obiektywach dał się widzieć zamazany obraz, gdy operatorzy próbowali złapać ostatnie ujęcia, dźwiękowcy zaś szamotali się z mikrofonami i przenośnymi magnetofonami. Fotografowie różnych gazet tańczyli i uwijali się wokół Fergusona, migawki aparatów trzaskały nieustannie, jak skrzydła owadów w bezwietrzną cichą noc. Dziennikarze przesunęli się zbitą falą po raz ostatni bliżej Fergusona, on zaś podniósł dłoń w odwiecznym geście V – Zwycięstwo. Następnie został wsadzony na tylne siedzenie samochodu, machając na do widzenia w stronę fotografów, robiących w pośpiechu ostatnie, gorączkowe zdjęcia. Wreszcie samochód odjechał, oddalając się długą drogą dojazdową, wzniecając spod kół drobne obłoczki kurzu, lewitujące nad rozgrzaną, smolistą powierzchnią szosy. Przejechał obok ekipy wracających z pracy więźniów, maszerujących pojedynczo w słońcu, które wyciskało z nich strużki potu, błyszczącego na odsłoniętej ciemnej skórze rąk. Światło odbijało się w łopatach i kilofach, niesionych na ramionach mężczyzn, spieszących na południową przerwę. Dźwięki roboczej piosenki dobiegły do Cowarta. Nie mógł rozróżnić słów, ale poddał się jednostajnemu kołysaniu rytmu.
W następnym miesiącu zabrał córkę do Disney World. Zamieszkali na jednym z górnych pięter Contemporary Hotel, skąd widać było cały park jak na dłoni. Becky wkrótce stała się niekwestionowanym ekspertem w sprawie rozmieszczenia poszczególnych atrakcji, przygotowując plan codziennego natarcia z entuzjazmem generała prowadzącego z góry wygraną wojnę. Z radością pozwalał jej kreować każdy kolejny dzień wedle uznania. Jeżeli chciała jeździć kolejką w Kosmicznej Górze lub udawać się w Szaloną Podróż Mr. Toada cztery czy pięć razy z rzędu, nie miał nic przeciwko temu. Kiedy chciała jeść, nie silił się na twarde obstawanie przy dorosłych wyobrażeniach o racjonalnym żywieniu, pozwalając jej wybierać oszałamiające zestawienia hot dogów, frytek i waty na patyku.
Po południu było zbyt gorąco, aby czekać w kolejkach do następnych atrakcji, spędzali więc długie godziny pluskając się w hotelowym basenie albo po prostu nic nie robiąc. Niezmordowanie wrzucał ją do opalizującej w słońcu wody, woził na ramionach lub pozwalał przepływać pod nogami. Gdy zaś słońce zniżało się coraz bardziej, z ociąganiem ustępując miejsca wieczornym, kojącym powiewom, ubierali się i kierowali z powrotem do parku, by zdążyć na pokazy ogni sztucznych i feerię świateł.
Każdy wieczór kończył się tak samo; niósł córkę, zmęczoną i twardo śpiącą, do kolejki hotelowej, a z niej do hotelu i do pokoju, gdzie układał ją delikatnie pod przykryciem, słuchając miarowego, spokojnego oddechu, który absorbował całą jego uwagę, blokował wszystkie inne myśli, przynosząc ukojenie.
W tym czasie miał tylko jeden koszmarny sen: gwałtowną senną wizję Fergusona i Sullivana, wpychających go przemocą do wagonika jednej z najbardziej zwariowanych kolejek górskich i wydzierających mu córkę.
Obudził się, chwytając z trudem powietrze. Usłyszał zaspany, pytający głos Becky:
– Tatusiu?
– Nic mi nie jest, kochanie. Wszystko w porządku.
Odetchnęła głęboko, przekręciła się na drugi bok, zanim zapadła powtórnie w sen. Pozostał w łóżku, czując otaczające go zewsząd zimne, klejące prześcieradła.
Tydzień przebiegł, jakby popędzany niecierpliwością dziecka, zbity w jeden nieprzerwany ciąg wydarzeń. Kiedy nadszedł w końcu czas na zabranie jej do domu, jechał powoli, ociągając się i zatrzymując: najpierw w Wodnym Świecie – na kilka zjazdów po mokrej ślizgawce, potem skręt z głównej drogi do baru z hamburgerami. Ponowny przystanek na lody i wreszcie czwarty na parkingu sklepu z zabawkami, by kupić jeszcze jeden prezent. Gdy w końcu dojechali do zamożnych przedmieść Tampy, gdzie mieszkała obecnie ze swym nowym mężem jego była żona, jechał tak wolno, że samochód ledwie się toczył leniwą o tej porze ulicą. Odwlekał, jak mógł, chwilę pożegnania, jednak jego niechęć do rozstania się z córką ginęła w radosnym entuzjazmie, z jakim pokazywała mu mijane domy przyjaciółek.
Pod domem jego córki wybudowano długi, półokrągły podjazd. Starszy ciemnoskóry człowiek popychał kosiarkę do trawy po rozciągającym się bezkreśnie trawniku. Jego stary samochód, kiedyś zapewne czerwony, teraz wyblakły od słońca do rdzawego brązu, stał zaparkowany nieopodal. Zauważył słowa: NED – KOMPLEKSOWA OBSŁUGA TRAWNIKÓW, wypisane białą farbą na boku wehikułu. Starszy człowiek zatrzymał się na chwilę, by obetrzeć pot ściekający mu po twarzy i pomachać do Becky, która natychmiast odpowiedziała mu tym samym. Cowart zobaczył, jak za moment ponownie pochyla się nad urządzeniem, dzięki któremu trawa za chwilę nabierze jednolitej, pożądanej przez właścicieli domu wysokości. Kołnierzyk jego koszuli odcinał się ciemniejszą plamą od szyi.