– Cześć, Sandy. Jak się masz?
– Och, nieźle. Robię się gruba. Ciągle jestem zmęczona. Pamiętasz, jak to było.
Nie za bardzo, pomyślał. Przypomniał sobie, że gdy była w ciąży, na ogół pracował po czternaście godzin dziennie w redakcji działu miejskiego.
– Jak ci się podobało?
– To pewnie dla ciebie niezwykle ekscytujące. To był fantastyczny materiał.
– Cały czas jest.
– Co się stanie z tymi dwoma facetami?
– Nie wiem. Sądzę, że Ferguson będzie miał ponowny proces. Ten drugi…
Przerwała mu.
– Przeraził mnie.
– To porządnie szurnięty człowiek.
– Co się z nim stanie?
– Jeśli nie zacznie składać apelacji, gubernator podpisze zgodę na egzekucję, o ile tylko Sąd Najwyższy utrzyma wyrok w mocy. Raczej nie ma wątpliwości, że tak się stanie.
– Kiedy to nastąpi?
– Nie wiem. Sąd na ogół ogłasza swoje decyzje kilka razy. Gdzieś przed Nowym Rokiem. Będzie tylko jedna linijka w całej masie innych decyzji: „Odnośnie do: Stan Floryda przeciwko Blairowi Sullivanowi. Werdykt i wyrok sądowy podtrzymany”. Cała sprawa jest dość bezkrwawa, do czasu jak do więzienia nadchodzi rozporządzenie gubernatora. Wiesz, pełno dokumentów, podpisów, oficjalnych pieczęci i tego rodzaju rzeczy, aż w końcu komuś przypada w udziale usmażenie faceta. Strażnicy więzienni nazywa jato odrobieniem zadania śmierci.
– Świat chyba nic na tym nie straci, jak on już zginie – powiedziała Sandy z nieznacznym drżeniem głosu.
Cowart nie odpowiedział.
– A jeśli nigdy nie przyzna się do swojego czynu, co się stanie z Fergusonem?
– Nie wiem. Stan może go ponownie sądzić. Może zostać uniewinniony. Może pozostać w celi śmierci. Może się wydarzyć cała masa dziwnych rzeczy.
– Jeśli stracą Sullivana, czy kiedykolwiek ktoś dowie się prawdy?
– Dowie się prawdy? Wydaje mi się, że już znamy prawdę. Prawda jest taka, że Ferguson nie powinien siedzieć w celi śmierci. Ale żeby tej prawdy dowieść? To całkiem inna sprawa. Naprawdę trudna.
– A co teraz będzie z tobą?
– To co do tej pory. Będę zajmował się tą sprawą do końca. Potem będę znowu pisał felietony, aż się zestarzeję, powypadają mi zęby i w końcu zdecydują się przerobić mnie na klej. Tak robią ze starymi końmi wyścigowymi i z felietonistami, wiedziałaś?
Roześmiała się.
– Przestań. Dostaniesz Pulitzera.
Uśmiechnął się.
– Wątpię – skłamał.
– Tak, dostaniesz. Czuję to. Wtedy pewnie odstawią cię do stajni ogierów.
– To by się nazywało mieć szczęście.
– Będziesz je miał. Zobaczysz, że dostaniesz. Zasłużyłeś na to. To był niesamowity materiał. Jak w przypadku Pittsa i Lee.
Uświadomił sobie, że ona również pamiętała tamtą historię.
– Tak. Wiesz, co się stało z tamtymi facetami, jak już sędzia ponownie otworzył sprawę? Znowu zostali skazani, przez rasistowską ławę przysięgłych, równie głupią jak ta pierwsza. Wydostali się z celi śmierci dopiero po uniewinnieniu przez gubernatora. Ludzie o nich zapomnieli. Zajęło im to dwanaście lat.
– Ale się wydostali, a ten facet dostał Pulitzera.
Roześmiał się.
– Masz rację.
– Ty też dostaniesz. I nie zajmie ci to dwunastu lat.
– Cóż, zobaczymy.
– Zostaniesz w „Journalu”?
– Nie mam powodu stąd odchodzić.
– Och, przestań. A jak dostaniesz oferty od „Timesa” albo od „Posta”?
– Zobaczymy.
Oboje się roześmiali. Po chwili milczenia powiedziała:
– Zawsze wiedziałam, że pewnego dnia trafisz na odpowiedni materiał. Zawsze wiedziałam, że pewnego dnia ci się uda.
– Co mam odpowiedzieć?
– Nic. Po prostu wiedziałam, że ci się uda.
– A co z Becky? Poszła później spać, żeby obejrzeć mnie w „Nocnej Linii”?
Sandy zawahała się.
– Nie. To o wiele za późno dla niej…
– Mogłaś to nagrać.
– I usłyszałaby, o kim jej tatuś rozmawia? O kimś kto zamordował małą dziewczynkę? O małej dziewczynce, którą zgwałcono, a potem uderzono nożem, ile, trzydzieści sześć razy? I wrzucono do bagna? Nie wydaje mi się, żeby to był najlepszy pomysł.
Miała rację, choć myśl ta była dla niego strasznie niemiła.
– Mimo wszystko żałuję, że nie widziała.
– Tutaj jest bezpiecznie – powiedziała Sandy.
– Co?
– Tutaj jest bezpiecznie. Tampa nie jest wielkim miastem. To znaczy, jest duże, ale jednocześnie nie jest duże. Tempo życia wydaje się tu powolniejsze. I jest zupełnie inaczej niż w Miami. Nie musi wiedzieć o małych dziewczynkach, które ludzie porywają, gwałcą i zakłuwają nożem na śmierć. Przynajmniej jeszcze nie. Może podrosnąć, cieszyć się dzieciństwem i nie musieć się martwić przez cały czas.
– To znaczy, ty nie musisz się martwić przez cały czas.
– Czy to źle?
– Nie.
– Wiesz, czego nie potrafię zrozumieć? Dlaczego wszystkim, którzy pracują w gazecie, zawsze się wydaje, że złe rzeczy przytrafiają się tylko innym.
– Wcale tak nie myślimy.
– Na to wygląda.
Nie chciał się sprzeczać.
– Może.
Zmusiła się do śmiechu.
– Przepraszam, że na ciebie najechałam. Naprawdę chciałam zadzwonić, żeby ci pogratulować i powiedzieć, że byłam z ciebie dumna.
– Dumna, ale rozwiedziona.
Zawahała się.
– Tak. Ale wydawało mi się, że po przyjacielsku.
– Przepraszam. To było nieładne z mojej strony.
– W porządku.
Znowu nastała cisza.
– Kiedy możemy porozmawiać o kolejnej wizycie Becky?
– Nie wiem. Będę zajęty tym materiałem, aż coś się rozstrzygnie. Ale kiedy, nie wiem.
– Zadzwonię do ciebie wobec tego.
– Dobrze.
– I jeszcze raz, gratulacje.
– Dzięki.
Odłożył słuchawkę i doszedł do wniosku, że czasami jest głupcem, niezdolnym powiedzieć, co chce, wyjawić, czego mu potrzeba. Zły sam na siebie uderzał pięścią w biurko. Następnie podszedł do okna swojego gabinetu i spojrzał na miasto. Popołudniowy sznur pojazdów zmierzał w stronę autostrady, jak niezliczone nerwy organizmu pulsujące pragnieniem udania się do domu, do rodziny. Poczuł, jak ogarnia go samotność. Miasto wyglądało jak upieczone pod rozgrzanym, błękitnym niebem, budynki o jasnych kolorach odbijały siłę słońca. Przyglądał się kłębowisku samochodów na skrzyżowaniu, manewrujących jak jakieś agresywne, ziemskie robaki. Przyszło mu na myśl, że to niebezpieczne.
Tu nie jest bezpiecznie.
Dwaj kierowcy otworzyli do siebie ogień dwa dni wcześniej po drobnej stłuczce, strzelając zawzięcie w samym środku godzin szczytu; obydwaj byli uzbrojeni w niemal identyczne, kosztowne, dziewięciomilimetrowe półautomatyczne pistolety. Żaden z nich nie został ranny, ale przejeżdżający obok nastolatek dostał rykoszetem w płuco i znajdował się w stanie krytycznym w miejscowym szpitalu. To była typowa historia z Miami, produkt uboczny upału i przeciwstawnych kultur oraz populacji, dla której pistolety zdawały się nieodłączną częścią stroju. Przypomniał sobie, jak opisywał niemal identyczne wydarzenie dwanaście lat temu. Przypomniał sobie ze dwanaście innych razy, gdy opisywano takie zdarzenie; tak często, że to, co niegdyś było artykułem na pierwszej stronie, obecnie zmieniło się w sześć akapitów gdzieś w środku gazety.
Pomyślał o córce i zastanowił się: Dlaczego powinna wiedzieć? Dlaczego powinna wiedzieć o źle i o okropnych żądzach niektórych ludzi?
Nie znał odpowiedzi na to pytanie.
Z wejścia do sali rozpraw wypełzały trzy grube czarne przewody telewizyjne. Kilku operatorów przygotowywało do nagrywania magnetowidy w hallu, zbierając materiał z jedynej kamery, na której zainstalowanie zezwolono w sali rozpraw. Reporterzy prasowi i telewizyjni tłoczyli się w korytarzu; pracownicy telewizji trochę modniej ubrani, lepiej uczesani i wyraźnie czyściejsi niż ich konkurenci z gazet, którzy przyjęli odrobinę niedbały wygląd, aby wyraźnie się odróżniać.
– Przybyli tłumnie – powiedział idący obok niego fotograf, manipulując przy obiektywie na swojej leice. – Nikt nie chce przegapić tego baletu.