Литмир - Электронная Библиотека

Cowart nie odpowiedział.

– Czy nie zadałem pytania, Cowart? Czy cię o coś nie spytałem? – Blair Sullivan nagle ostro szepnął, zaskakując go.

– Tak – odrzekł spiesznie Cowart. – Niektórzy są ślepi na wszystko.

Więzień przerwał na chwilę.

– Powinniśmy pomóc im zdjąć klapki z oczu, czyż nie, Sławny Panie Reporterze? Wyprowadzić ich na światłą drogę, co ty na to?

– Jak? – Cowart gwałtownie pochylił się nad biurkiem. Czuł, jak pot spływa mu spod ramion i łaskocze w żebra.

– Powiedzmy, że jeszcze o czymś bym ci powiedział. O czymś niezmiernie ciekawym.

Cowart pochwycił ołówek i stertę czystych kartek, żeby notować.

– Na przykład o czym?

– Zastanawiam się. Nie ponaglaj mnie.

– W porządku. Nie spiesz się. – Zaraz pęknie bomba, pomyślał.

– Dobrze byłoby wiedzieć, jak ta dziewczynka znalazła się w samochodzie, prawda? To na pewno cię interesuje, mam rację, Cowart?

– Jak?

– Nie tak szybko. Myślę. W dzisiejszych czasach trzeba uważać, co się mówi. Nie chciałbym, żeby coś zostało opacznie zrozumiane, jeśli mnie rozumiesz. Wiesz, Cowart, że tego dnia gdy zginęła ta dziewczynka, była urocza pogoda? Czy ustaliłeś, że było gorąco, ale jednocześnie sucho, wiał lekki wiaterek, który dawał trochę ochłody, na górze było wspaniałe, błękitne niebo, a wokół kwitła masa kwiatów? Wymarzony dzień na umieranie. I wyobraź sobie, jak chłodno i przyjemnie musiało być tam w cieniu na bagniskach. Może ten gość, który zabił małą Joanie – co za słodkie imię – poleżał sobie potem i cieszył się, jak wspaniały był ten dzień przez kilka minut? I starał się ochłonąć trochę w chłodnym cieniu?

– Bardzo chłodnym?

Blair Sullivan zaśmiał się ostro.

– A niby skąd mam to wiedzieć, Cowart? Doprawdy… – Wciągnął ze świstem powietrze i gwizdał do słuchawki. – Pomyśl tylko, ile jest spraw, o których chciałyby się dowiedzieć te dwie gliniarskie świnie. Na przykład o ubraniu i plamach z krwi, i dlaczego nie było odcisków palców, włosów, próbek gruntu i tym podobnych.

– Dlaczego?

– Cóż – odparł Sullivan chłodno – sądzę, że zabójca małej Joanie był na tyle doświadczony, iż wiedział, że potrzebne mu będzie ubranie na zmianę. Tak żeby mógł jedno zdjąć, to poplamione krwią i całym gównem, i gdzieś się go pozbyć. Prawdopodobnie myślał na tyle rozsądnie, że miał w samochodzie kilka dużych plastikowych worków na śmieci, w które mógł zawinąć to pokrwawione ubranie, tak żeby nikt go nie widział.

Cowart poczuł skurcz żołądka. Przypomniał sobie, że detektyw z Miami powiedział mu, że w noc kiedy aresztowano Sullivana, w bagażniku jego samochodu znaleziono zapasową odzież i rolkę worków na śmieci.

Na chwilę zamknął oczy i spytał:

– Gdzie morderca wyrzucił ubranie?

– Och, na przykład do pojemnika na datki dla Armii Zbawienia. Wiesz, jeden jest ustawiony obok centrum handlowego koło Pensacola. Ale to tylko w przypadku gdy nie było zbyt zapaprane. A jakby chciał być bardzo ostrożny, mógł je wrzucić do jednego z tych wielkich pojemników na śmieci, jak takie co to stoją na parkingach przy autostradzie. Jak przy zjeździe na Willow Creek. Ten wielki. Opróżniają go raz na tydzień i wszystko jedzie prosto na wysypisko. Nikt nigdy nie przygląda się, co wyrzucają. Zakopane pod tonami śmieci. Nie do odszukania.

– Czy tak właśnie było?

Sullivan nie odpowiedział, tylko ciągnął dalej:

– Założę się, że ci gliniarze, i ty też, Cowart, i może pogrążeni w smutku mamusia i tatuś tej dziewczynki szczególnie chcieliby wiedzieć, dlaczego w ogóle ta dziewczynka wsiadła do samochodu, co? To by była niezła informacja? Dlaczego tak się stało, co?

– Powiedz dlaczego?

Blair Sullivan zasyczał w słuchawce:

– Wola Boga, Cowart.

Przez chwilę zapanowało milczenie.

– A może szatana. Jak sądzisz, Cowart? Może Bóg wtedy miał zły dzień, więc pozwolił swemu byłemu zastępcy numer jeden posiać trochę zła, co?

Cowart nie odpowiedział. Wsłuchiwał się w szeptane słowa, które przelatywały przez słuchawkę i z impetem wpadały mu do ucha.

– Sądzę, Cowart, że ktokolwiek to był, kto namówił tę dziewczynkę, żeby wsiadła do samochodu, powiedział coś w rodzaju: „Kochanie, czy mogłabyś wskazać mi drogę? Zgubiłem się i muszę jakoś znaleźć drogę”. Czy to nie prawda Boża, Cowart? Ten mężczyzna w samochodzie, widzę go równie wyraźnie jak własną dłoń. Był zagubiony, tak bardzo zagubiony. Ale tego dnia się odnalazł, czyż nie?

Sullivan odetchnął ostro, zanim podjął dalej:

– A jak już ściągnął uwagę tej dziewczynki, co dalej powiedział? Może powiedział: „Kochanie, podwiozę cię do rogu, chcesz?” w bardzo szczery i naturalny sposób. – Znowu się zawahał. – Szczery i naturalny. Zupełnie jak w sennym koszmarze. Właśnie przed takim człowiekiem dobrzy ludzie przestrzegają dzieci, żeby się wystrzegały i trzymały od niego z daleka. – Przerwał i dodał dysząc: – Ale ona nie posłuchała, racja?

– To właśnie jej powiedziałeś? – zapytał Cowart niecierpliwie.

– Czy mówiłem, że to jej powiedziałem? Czyżby? Nie, ja tylko powiedziałem, że tak pewnie ktoś do niej mówił. Ktoś kto akurat tego dnia miał ochotę kogoś skrzywdzić i zamordować, i dopisało mu szczęście, że spotkał tę dziewczynkę.

Znowu się zaśmiał. Kichnął.

– Dlaczego to zrobiłeś? – spytał Cowart gwałtownie.

– Czy powiedziałem, że to zrobiłem? – odparł Sullivan, chichocząc.

– Nie, tylko drażnisz mnie…

– Wybacz mi, że się trochę zabawiam.

– Dlaczego nie powiesz prawdy? Dlaczego nie wystąpisz publicznie i nie powiesz prawdy?

– Co, i popsuję sobie całą zabawę? Cowart, nie masz pojęcia, skąd człowiek w celi śmierci czerpie swoje przyjemności.

– Dopuszczając, żeby usmażyli niewinnego człowieka…

– Czy to właśnie robię? Czyż nie mamy potężnego systemu sprawiedliwości, żeby się tym zajął? Żeby się upewnił, że żaden niewinny nie dostaje czapy?

– Wiesz, o czym mówię.

– Wiem – odparł Sullivan cicho, groźnie. – I gówno mnie to obchodzi.

– Więc po co do mnie zadzwoniłeś?

Sullivan zamilkł po drugiej stronie słuchawki. Gdy znowu zabrzmiał jego głos, był cichy i złowieszczy.

– Bo chciałem, żebyś wiedział, jak bardzo zainteresowała mnie twoja kariera zawodowa, Cowart.

– To…

– Nie przerywaj mi! – Sullivan wycedził te słowa. – Już ci to mówiłem! Gdy ja mówię, ty masz, do cholery, słuchać, Panie Reporterze. Zrozumiano?

– Tak.

– Bo chciałem ci coś powiedzieć.

– Co takiego?

– Chciałem ci powiedzieć, że to jeszcze nie koniec. To się dopiero zaczyna.

– Co przez to rozumiesz?

– Domyśl się.

Cowart czekał. Po chwili Sullivan powiedział:

– Chyba kiedyś jeszcze porozmawiamy. Lubię nasze pogawędki. Tyle się na ich skutek dzieje. Ach, jeszcze jedno.

– Co takiego?

– Słyszałeś, że Sąd Najwyższy Florydy ustalił moją samoistną apelację na jesień? Lubią trzymać ludzi w oczekiwaniu. Może sądzą, że zmienię zdanie albo co. Zdecyduję się na wszystkie możliwe apelacje i tak dalej. Może wynajmę jakieś grube ryby, tak jak Bobby Earl i zacznę kwestionować, czy usmażenie mi dupy jest zgodne z Konstytucją. To mi się podoba. Podoba mi się ich poważanie dla starego Sully’ego. – Przerwał na moment. – Ale nie wiemy jednego. Prawda, Panie Reporterze?

– Czego?

– Że się mylą. Nie zmieniłbym swojej decyzji, nawet gdyby sam Jezus zstąpił z niebios i osobiście uprzejmie mnie poprosił.

Nagle odłożył słuchawkę. Cowart podniósł się z krzesła. Poszedł do toalety, gdzie przez kilka minut polewał sobie nadgarstki zimną wodą, usiłując pozbyć się nagłej gorączki, która go owładnęła, i spowolnić bicie serca.

Jego była żona również zadzwoniła pewnego wieczoru, gdy miał już wychodzić z pracy, dzień po tym jak wystąpił w programie „Nocna Linia”.

– Matty? – powiedziała Sandy. – Widzieliśmy cię w telewizji.

W jej głosie brzmiało w związku z tym wydarzeniem jakieś dziewczęce podniecenie, które przypomniało mu o lepszych czasach, gdy byli młodzi, a ich związek był jeszcze świeży. Zaskoczył go telefon od niej, a jednocześnie ucieszył. Poczuł coś w rodzaju fałszywej skromnej satysfakcji.

40
{"b":"110015","o":1}