– Wie pan, co się stanie, jak napiszę, że uderzył Fergusona?
– Wiem, co panu się wydaje, że się stanie.
– Będzie powtórnie sądzony.
– Może. Sądzę, że to możliwe.
– Zachowuje się pan jak ktoś, kto coś wie i nie chce powiedzieć.
– Nie, panie Cowart, zachowuję się jak ktoś, kto zna cały ten system.
– Według tego systemu nie wolno siłą wyciągać zeznań od podejrzanego.
– Czy to właśnie zrobiliśmy? Wydaje mi się, że powiedziałem panu jedynie, że Wilcox raz czy dwa klepnął Fergusona w twarz. Klepnął. Otwartą dłonią. To niewiele więcej niż sposób przywrócenia mu uwagi. Czy wydaje się panu, że uzyskanie od mordercy przyznania się do winy to jakaś herbatka u cioci, przez cały czas przyjemna i zgodna z zasadami? Chryste. A poza tym przyznał się dopiero niemal dobę później. Jak ma się tutaj powód do rezultatu?
– Ferguson twierdzi co innego.
– Pewnie twierdzi, że przez cały czas znęcaliśmy się nad nim.
– Tak.
– Że nie miał co jeść. Że nie miał co pić. Że nie pozwoliliśmy mu spać. Nieprzerwane fizyczne znęcanie się połączone z pozbawieniem praw i zastraszeniem. Stare sposoby, które odnosiły niezły skutek. Stosowano je w epoce kamienia łupanego. Tak twierdzi?
– Mniej więcej. Pan temu zaprzecza?
Tanny Brown uśmiechnął się i skinął głową.
– Oczywiście. Było zupełnie inaczej. Gdyby tak się działo, wydostalibyśmy z tego milczącego skurwysyna znacznie lepszą spowiedź. Dowiedzielibyśmy się, jak zwabił Joanie do samochodu, gdzie ukrył swoje ubranie i kawałek dywanika, i całą resztę tego gówna, której nie chciał nam wyjawić.
Cowarta znowu ogarnęły wątpliwości. To, co mówił policjant, było prawdą.
Brown przerwał i zastanawiał się. Następnie dodał:
– Proszę bardzo, to się przyda do pańskiego artykułu, prawda? Oficjalne zaprzeczenie.
– Tak.
– Ale nie powstrzyma to pana przed jego napisaniem?
– Nie.
– No cóż. Wydaje mi się, że znacznie wygodniej dla pana jest wierzyć jemu.
– Tego nie powiedziałem.
– Nie? A dlaczego jego wersja jest bardziej wiarygodna niż to, co ja panu powiedziałem?
– Nie czynię takich osądów.
– O, jasne, że nie. – Brown gwałtownie odwrócił się na swoim fotelu i popatrzył gniewnie na Cowarta. – To typowa wymówka reporterska, prawda? Gadka pod tytułem „Zamieszczam wszystkie wersje i pozwalam zdecydować czytelnikom, komu mają wierzyć…”, tak?
Cowart, zdenerwowany, przytaknął.
Detektyw również skinął głową i odwrócił wzrok do okna.
Cowart, prowadząc samochód po szosie, zagłębił się w ciszy. Zauważył, jak minął skrzyżowanie opisane przez Blaira Sullivana. Przyglądał się poboczu w poszukiwaniu grupy wierzb.
– Czego pan szuka? – spytał Brown.
– Wierzb i drenu, który przebiega pod szosą.
Detektyw zmarszczył brwi i przez chwilę nie odpowiadał.
– Jeszcze kawałek. Niech pan zwolni, pokażę panu.
Wskazał przed siebie i Matthew Cowart ujrzał drzewa i kawałek terenu, gdzie można było się zatrzymać. Zaparkował samochód i wysiadł.
– W porządku – powiedział detektyw. – Znaleźliśmy wierzby. Teraz czego szukamy?
– Nie jestem pewien.
– Panie Cowart, może gdyby mógł pan nieco wybiegać myślami w przyszłość…
– Pod drenem. Kazał mi szukać pod drenem.
– Kto kazał panu szukać pod drenem i czego?
Reporter potrząsnął głową.
– Jeszcze nie. Najpierw popatrzmy.
Detektyw skrzywił się, ale ruszył za nim.
Matthew Cowart poszedł na skraj drogi i przyglądał się krawędzi ołowiano-szarej, zardzewiałej rury, która wystawała pomiędzy krzakami, kamieniami i mchem. Otaczała ją ogromna ilość śmieci: puszki po piwie, plastikowe butelki po napojach, wyblakłe papiery, stary brudnobiały trampek i cuchnący, na wpół zjedzony pojemnik po smażonym kurczaku. Z końcówki metalowego cylindra ciekła strużka czarnej, zabrudzonej wody. Zawahał się, po czym zszedł na dół pośród kolczastych zarośli. Chaszcze czepiały się jego ubrania, a pod stopami czuł miękką od wilgoci ziemię. Detektyw szedł bez wahania za nim, natychmiast drąc i błocąc mundur. Nie zwracał na to uwagi.
– Niech mi pan powie, to zawsze tak wygląda, czy…
– Nie. Jak mocno pada, całe to miejsce napełnia się cuchnącym bagnem i błotem. Mija dzień lub dwa, zanim znowu wyschnie. Tak w kółko.
Cowart włożył rękawiczki.
– Niech pan potrzyma latarkę – powiedział.
Reporter przyklęknął ostrożnie i zaczął usuwać kamienie i ziemię, podczas gdy detektyw obok niego świecił latarką pod skrajem drenu.
– Panie Cowart, wie pan, co pan robi?
Nie odpowiedział, tylko nadal wybierał nieczystości i rzucał je za siebie.
– Może gdyby mi pan powiedział…
Zauważył coś w promieniu latarki. Zaczął kopać szybciej. Detektyw spostrzegł, że coś zauważył, i próbował zajrzeć pod krawędź, żeby zobaczyć co to takiego. Matthew Cowart zdrapał trochę liści i błota. Zobaczył rękojeść i chwycił ją. Pociągnął mocno. Przez chwilę czuł opór, jakby ziemia nie miała ochoty poddać się bez walki, aż w końcu udało mu się wyciągnąć. Wstał gwałtownie, odwracając się do detektywa i wyciągając rękę.
Wypełniło go dzikie, satysfakcjonujące podniecenie.
– Jakiś nóż – powiedział powoli.
Detektyw wpatrywał się w przedmiot.
– Pewnie jakieś narzędzie zbrodni.
Dziesięciocentymetrowe ostrze i rękojeść noża były pokryte rdzą i ziemią, czarne od starości, i Cowart przestraszył się, że broń rozleci mu się w dłoni.
Tanny Brown spojrzał ostro na Matthew Cowarta, wyciągnął z kieszeni czystą chusteczkę i wziął nóż za końcówkę, owijając go delikatnie.
– Ja to wezmę – rzekł zdecydowanie.
Umieścił nóż w kieszeni munduru.
– Za wiele z niego nie zostało – powiedział powoli z rozczarowaniem. – Sprawdzimy go w laboratorium, ale nie liczyłbym na zbyt wiele. – Popatrzył na dren, a potem w niebo. – Niech się pan odsunie – ciągnął cicho. – Proszę niczego więcej nie dotykać. Może być tu coś wartościowego dla śledztwa i nie życzę sobie więcej zacierania śladów. – Obdarzył Cowarta długim, srogim spojrzeniem. – Jeśli to miejsce ma coś wspólnego ze zbrodnią, to chcę je należycie zabezpieczyć.
– Wie pan, z czym ono ma coś wspólnego – odparł Cowart.
Brown odsunął się i potrząsnął głową.
– Ty sukinsynu – rzekł cicho, odwracając się gwałtownie i wdrapując z powrotem po pochyłości do samochodu dziennikarza. Przez chwilę stał na szosie, z zaciśniętymi pięściami, skupioną twarzą. Nagle, z szybkością, która zdawała się ciąć na strzępy spokojny poranek, kopnął w otwarte drzwi samochodu. Odgłos uderzenia o metal zabrzmiał echem pośród upału i światła słonecznego, zanikając powoli jak daleki wystrzał.
Cowart siedział sam w biurze policjanta i czekał. Patrzył przez okno, jak na miasteczko spływa noc; nagły atak ciemności, która wydawała się wysączać z mrocznych kątów i spod cienia drzew, opanowując świat. Zimowa szybkość, w której nie było nic z powolnie zanikającego dnia.
Cały dzień spędził nad rowem. Obserwował, jak zespół techników kryminalistyki dokładnie badał dren w poszukiwaniu innych materiałów dowodowych. Widział, jak spakowali w torebki i opatrzyli metkami wszystkie pozostałe śmieci, próbki gruntu i jakieś nierozpoznawalne strzępy. Wiedział, że nic nie znajdą, ale cierpliwie przeczekał poszukiwania.
Późnym popołudniem wraz z Tannym Brownem pojechał z powrotem na posterunek policji, gdzie detektyw umieścił go w biurze, żeby poczekał na laboratoryjną ekspertyzę noża. Między dwoma mężczyznami panowało milczenie.
Cowart odwrócił się do ściany gabinetu i przyglądał oprawionej w ramki fotografii detektywa i jego rodziny, stojących przed pobielanym kościołem. Zona i dwie córki; jedna z warkoczami, aparatem ortodontycznym i beztroską, która przebijała nawet przez surowość niedzielnej sukienki; druga, nastoletni podlotek o gładkiej skórze w mocno wykrochmalonej białej bluzce. Detektyw i jego żona uśmiechali się spokojnie do obiektywu, starając się wyglądać naturalnie.