Литмир - Электронная Библиотека

– Nie wiem.

– Może coś wyczuwają?

– Pewnie tak.

Tanny Brown oparł się plecami o samochód i zadarł głowę do słońca, wpatrując się w dryfujące chmury. Skierował głos w stronę bladoniebieskich połaci.

– Wie pan, jak byłem małym chłopcem, to wydawało mi się, że wszyscy biali są w jakiś sposób szczególni. Bardzo łatwo było tak sądzić. Jedyne co widziałem, to że mają dobre prace, wspaniałe samochody i ładne domy. Przez długi czas nienawidziłem białych. Potem podrosłem. Chodziłem z białymi do szkoły. Poszedłem do wojska, walczyłem ramię w ramię z białymi. Zostałem policjantem, jednym z pierwszych czarnych gliniarzy w niemal zupełnie białych oddziałach. W tej chwili jest w nich już dwadzieścia procent czarnych i ta liczba ciągle wzrasta. I wsadzam do więzienia i białych, i czarnych. I na każdym z tych etapów czegoś się nauczyłem. A wie pan, czego się nauczyłem? Że zło nie odróżnia kolorów. Nie ma żadnego znaczenia, jaki ma się kolor skóry. Jeśli ktoś jest zły, to jest zły, niezależnie od tego czy jest czarny, biały, zielony, żółty, czerwony.

Odwrócił wzrok od nieba.

– Proste, prawda, panie Cowart?

– Zbyt proste.

– To pewnie dlatego że w głębi serca jestem człowiekiem ze wsi – odparł Tanny Brown. – Jestem jak ten stary pies. Wyczuwam odpowiednią woń.

Dwaj mężczyźni stali obok samochodu i przyglądali się sobie w milczeniu. Brown westchnął i pogładził wielką dłonią swoje krótko przystrzyżone włosy.

– Wie pan, powinienem się z tego wszystkiego śmiać.

– To znaczy z czego?

– Dowie się pan. Gdzie pan się wybiera?

– Na poszukiwanie skarbów.

Detektyw uśmiechnął się.

– Mogę pójść razem z panem? Brzmi to jak jakaś zabawa, a mnie z pewnością przydałoby się trochę dziecięcej rozrywki, nie sądzi pan? Jak się jest policjantem, nieczęsto można się pośmiać niefrasobliwie, na ogół to wisielczy humor. Czy też będę musiał pana śledzić?

Cowart zdał sobie sprawą, że żeby nie wiadomo jak tego pragnął, nie umknie przed policjantem. Z łatwością podjął decyzję.

– Niech pan wsiada – powiedział, wskazując siedzenie obok kierowcy.

Przez kilka chwil jechali w milczeniu. Cowart przyglądał się, jak autostrada ucieka za przednią szybą, a detektyw obserwował mijane pola. Ta cisza była nienaturalna i Cowart wiercił się w fotelu, usiłując wyprostować ręce trzymane na kierownicy. Przyzwyczaił się, że z łatwością ocenia osobowość i charakter, a w przypadku Tanny’ego Browna to mu się nie udało. Spoglądał ukradkiem na detektywa, który sam zdawał się pogrążony w myślach. Cowart starał się go ocenić, jak osoba biorąca udział w aukcji, zanim zgłosi swoją ofertę. Mimo muskulatury i potężnej budowy Browna, beżowy mundur zwisał mu luźno na barkach i ramionach, jakby celowo o dwa numery za duży, żeby zmniejszyć optycznie ciało. Choć dzień robił się ciepły, policjant miał krawat zawiązany ciasno pod kołnierzykiem bladoniebieskiej koszuli. Cowart rzucał ukradkowe spojrzenia znad kierownicy; widział więc, że detektyw wyczyścił parę oprawionych w złote druciane oprawki okularów i włożył je, co nadało mu wygląd mola książkowego i jeszcze mniej zgadzało się z jego posturą. Następnie Brown wyjął niewielkie pióro i notes, i szybko zrobił kilka notatek, pisząc jak zawodowy dziennikarz. Gdy skończył, schował notes, pióro i okulary, i nadal wyglądał przez okno. Podniósł nieznacznie rękę, jakby wypychał na światło dzienne jakiś nowy pomysł i wskazał mijane pastwiska.

– Dziesięć lat temu wszystko wyglądało zupełnie inaczej. A dwadzieścia lat temu jeszcze inaczej.

– Jak?

– Widzi pan tę stację benzynową? Sklep spożywczy Exxon Mini-Mart, gdzie można zrobić zakupy nie wysiadając z samochodu, i sterowane komputerowo, automatyczne dystrybutory z elektronicznymi czytnikami?

Przejechali obok stacji.

– Tak. Co w niej dziwnego?

– Pięć lat temu nazywała się Dixie Gas i jej właścicielem był facet, który w latach pięćdziesiątych prawdopodobnie należał do Ku-Klux-Klanu. Dwa stare dystrybutory, flaga amerykańska wywieszona w oknie i tabliczka z napisem PRZYNĘTA IAMUNIC. Do diabła, facet miał szczęście, że chociaż tyle potrafił napisać bez błędów, a i tak musiał jeszcze skrócić jedno z tych słów. Ale jego stacja była doskonale zlokalizowana. Sprzedał ją. Zarobił sporo pieniędzy. Na starość chyba osiadł w jednym z tych małych domków, które powstają tu wokół i nazywają się Lisi Trakt, Okoniowy Strumień lub Pola Elizejskie. – Detektyw zaśmiał się do siebie. – Podoba mi się to. Jak przejdę na emeryturę, to będę chciał zamieszkać w miejscu, które nazywa się Pola Elizejskie. Albo Pola Chwały, to chyba bardziej odpowiednie dla gliniarza, co? Wojownicy współczesnego społeczeństwa. Oczywiście powinienem zginąć z bronią w ręku, prawda?

– Jasne – odparł Cowart. Był spięty. Detektyw zdawał się wypełniać niewielkie wnętrze samochodu. – Dużo się zmieniło?

– Niech się pan rozejrzy. Droga jest niezła, a to oznacza pieniądze z podatków. To już nie jest sprawa mamy i taty. Teraz wszędzie są sklepy 7-Eleven, Winn-Dixie i Southland Corporation. Jak ktoś chce przesmarować samochód, idzie do korporacji. Jak ktoś chce iść do dentysty, udaje się do profesjonalnego stowarzyszenia. Jak ktoś chce coś kupić, idzie do centrum handlowego. Do diabła, główny napastnik w szkolnej drużynie baseballowej jest synem nauczyciela i jest czarny, a najlepszy obrońca jest synem mechanika i jest biały. Co pan na to?

– Wydaje się, że nie za wiele się zmieniło tam, gdzie mieszka babka Fergusona.

– Nie, ma pan rację. Stare Południe. Bardzo biedne. Latem rozpalone. Zimą zmarznięte. Piec na drewno, toaleta na zewnątrz i bose nogi drepczące po gołej ziemi. Nie wszystko się zmieniło, a to jedno z takich miejsc, które istnieje po to, żeby nam przypominać, ile jeszcze mamy do zrobienia.

– Stacje benzynowe to jedno – powiedział Cowart. – A co z wzajemnym stosunkiem ludzi do siebie?

Brown roześmiał się.

– Te zmiany są powolniejsze, prawda? Wszyscy wiwatują, jak ten syn nauczyciela rzuca piłkę, a chłopak mechanika łapie ją i dotyka ziemi zdobywając punkt. Ale jakby któryś z tych chłopaków zechciał umówić się na randkę z siostrą tego drugiego, wiwaty chyba cholernie szybko by zamilkły… Przy pańskim zawodzie nie jest to dla pana nic nowego, prawda?

Dziennikarz przytaknął, nie bardzo wiedząc, czy Brown się z nim drażni, obraża, czy mówi komplement. Przejechali obok jakiejś nowej dzielnicy wznoszonej na szerokim polu. Żółty buldożer wyrywał z korzeniami poszycie zielonego pola, odsłaniając świeżą czerwonawą glebę. Wydawał dźwięki mielenia i kopania, natychmiast wypełniając samochód odgłosem ciężko pracującej maszyny. Obok załoga w kaskach i przepoconych koszulach układała deski i cegły. Dwaj mężczyźni w samochodzie nie odezwali się, aż minęli plac budowy. Wtedy Cowart zapytał:

– A gdzie jest dzisiaj Wilcox?

– Bruce? Ach, wczoraj wieczorem mieliśmy dwa śmiertelne wypadki drogowe. Wysłałem go, żeby oficjalnie przyjrzał się sekcji zwłok. To napawa człowieka szacunkiem dla pasów bezpieczeństwa i każe zastanowić się nad jazdą po pijanemu i nad tym, co się dzieje, jak robotnicy budowlani, jak ci, których właśnie minęliśmy, dostają wypłaty w czwartki.

– Potrzebne mu takie lekcje?

– Wszystkim nam są potrzebne. To część szkolenia pracowniczego.

– Tak jak jego temperament?

– To też nauczy się kontrolować. Mimo tego temperamentu jest bardzo uważnym obserwatorem. I wnikliwym. Zdziwiłby się pan, jak doskonale radzi sobie z dowodami i z ludźmi. Bardzo rzadko pozwala tak się ponieść emocjom.

– Powinien też był nad nimi zapanować w przypadku Fergusona.

– Chyba jeszcze nie do końca pan zrozumiał, jak wszyscy byliśmy przejęci tym, co przydarzyło się tej dziewczynce.

– Nie o to chodzi i doskonale pan o tym wie.

– Nie, właśnie o to chodzi. Tylko pan nie chce tego wysłuchać.

Upomnienie detektywa uciszyło Cowarta. Po chwili jednak znowu zaczął.

34
{"b":"110015","o":1}