Литмир - Электронная Библиотека

– Mówi pan jak detektywi albo adwokaci. Oczywiście, że mógł być czarny. Ale serce i pamięć mówią mi ciemnozielony.

– Nie widziała pani ręki, która otwierała drzwi od środka?

Zawahała się.

– To dobre pytanie. O to nie pytali. Pytali, czy widziałam kierowcę. Musiał się pochylić na siedzeniu, żeby otworzyć drzwi. Nie widziałam go… – Walczyła z dawno widzianymi obrazami. – Nie. Nie widziałam żadnej ręki. Widziałam tylko, jak otworzyły się drzwi.

– A tablice rejestracyjne?

– Wie pan, tablice z Florydy mają dookoła taki pomarańczowy pasek na białym tle. Jedyne, co naprawdę zauważyłam, to że te tablice były ciemniejsze i nie były stąd.

– Kiedy pani pokazano samochód Roberta Earla Fergusona?

– Pokazali mi tylko zdjęcie, kilka dni później.

– Nigdy nie widziała pani samochodu?

– Nic takiego sobie nie przypominam. Tylko tego dnia kiedy zniknęła.

– Niech mi pani opisze to zdjęcie.

– Było ich kilka, jakby były wykonane aparatem od razu wywołującym zdjęcia.

– Jakie ujęcia?

– Co proszę?

– Pod jakim kątem robili zdjęcia?

– Ach, rozumiem. Były robione z boku.

– Ale pani widziała samochód od tyłu.

– Zgadza się. Ale kolor pasował. I kształt też. I…

– I co?

– Nic.

– Na pewno widziała pani światła stopu, gdy samochód odjeżdżał. Gdy kierowca włączał bieg, światła stopu musiały się zaświecić. Czy przypomniałaby sobie pani, jakiego były kształtu?

– Nie wiem. O to mnie nie pytali.

– A o co pytali?

– Nie za wiele. Nie policja. I nie podczas rozprawy. Taka byłam zdenerwowana, jak szłam składać zeznania, ale to wszystko trwało zaledwie kilka sekund.

– A przesłuchanie?

– Spytał mnie tylko, tak jak pan, czy jestem pewna co do koloru. Powiedziałam, że mogę się mylić, chociaż jestem dość pewna. To go chyba zadowoliło i o nic więcej nie pytał.

Cowart znowu spojrzał na drogę i na młodą kobietę. Wydawała się pogrążona we wspomnieniach; wzrok miała utkwiony w przestrzeni daleko przed nim.

– Sądzi pani, że on to zrobił?

Zaczerpnęła powietrza i myślała przez chwilę.

– Został skazany.

– Ale co pani myśli?

Wzięła głęboki oddech.

– Nigdy nie dawało mi spokoju, że po prostu wsiadła do samochodu. Wydawała się nie zastanawiać ani chwili. Skoro go nie znała, to dlaczego miałaby tak postąpić? Nie widzę żadnego powodu. Próbujemy uczyć nasze dzieci, żeby były rozważne i roztropne, panie Cowart. Mamy lekcje poświęcone bezpieczeństwu. Że nigdy nie należy ufać nieznajomym. Nawet tutaj, w Pachoula, chociaż może trudno panu w to uwierzyć. Nie jesteśmy aż tak zacofani, jak się pewnie panu wydaje. Przyjeżdża tu wielu ludzi z miasta, tak jak ja. Mieszkają też tutaj ludzie, profesjonaliści, którzy dojeżdżają do pracy do Pensacola albo do Mobile, ponieważ to spokojna, bezpieczna miejscowość. Ale wpajamy dzieciom zasady bezpieczeństwa. Uczą się tego. Więc nigdy tego nie mogłam pojąć. To dla mnie nigdy nie miało sensu, że ot tak, wsiadła do tego samochodu.

Przytaknął.

– O to też chciałem panią zapytać – powiedział.

Odwróciła się gniewnie w jego stronę.

– Przede wszystkim zapytałabym o to cholernego Roberta Earla Fergusona.

Nie odpowiedział i po chwili napięcie z niej opadło.

– Przepraszam, że tak na pana naskoczyłam. Wszyscy obarczamy się winą. Wszyscy w szkole. Nawet pan sobie nie zdaje sprawy, co się działo z innymi dziećmi. Dzieciaki bały się chodzić do szkoły. Gdy już przychodziły, były zbyt przestraszone, żeby słuchać. W domu nie mogły spać. A gdy już zasnęły, śniły im się koszmary. Dostawały napadów złego humoru. Moczyły się w nocy. Nagle wpadały w gniew lub wybuchały płaczem. Dzieci o trudnym charakterze stawały się jeszcze gorsze. Dzieci, które zawsze były zamknięte w sobie i wyobcowane, stawały się takie jeszcze bardziej. Zwyczajne dzieci, które nie sprawiały nigdy kłopotu, nagle zaczęły przysparzać problemów. Organizowaliśmy w szkole zebrania. Ściągaliśmy psychologów z uniwersytetów, żeby pomogli tym dzieciom. To było straszne. To zawsze będzie straszne. – Rozejrzała się wokół siebie. – Nie wiem, ale mam wrażenie, że tego dnia coś tutaj pękło i nikt naprawdę nie wie, czy kiedykolwiek da się to naprawić.

Przez chwilę milczeli. W końcu zapytała:

– Czy pomogłam?

– Oczywiście. Czy mógłbym zadać pani jeszcze jedno pytanie? – spytał. – I być może będę jeszcze chciał z panią porozmawiać, jak już przeprowadzę rozmowy z innymi osobami związanymi z tą sprawą. Choćby z policjantami.

– Nie ma sprawy – odparła. – Wie pan, gdzie mnie znaleźć. Niech pan strzela.

Uśmiechnął się.

– Niech mi pani powie, co takiego przyszło pani na myśl kilka minut temu, jak rozmawialiśmy o zdjęciach samochodu i nagle pani przerwała.

Zatrzymała się i zmarszczyła brwi.

– Nic – odrzekła.

Spojrzał na nią.

– Dobrze, pewna rzecz.

– Tak?

– Kiedy policjanci pokazali mi zdjęcia, powiedzieli, że ujęli zabójcę. Że przyznał się do winy i w ogóle. Powiedzieli, że rozpoznanie przeze mnie samochodu to zwykła formalność. Zdałam sobie sprawę z tego, jakie to ważne, dopiero kilka miesięcy później, tuż przed procesem. Wie pan, zawsze leżało mi to na żołądku. Pokazali mi zdjęcia, powiedzieli: „To jest samochód zabójcy, czy tak?”, a ja na nie spojrzałam i odparłam: „Oczywiście”. Jakoś nigdy nie dawało mi spokoju, że to wszystko odbyło się w taki sposób.

Cowart się nie odezwał, ale pomyślał sobie: Mnie też to nie daje spokoju.

Artykuł prasowy jest zbiorem chwil ujętych w cytatach, w spojrzeniach osób, w kroju ich ubrań. W słowach kumulują się drobne obserwacje dziennikarza; co widzi, co słyszy. Wspiera go przeszłość; potężna opoka detalu. Cowart zdawał sobie sprawę, że musi zgromadzić więcej faktów, i spędził popołudnie na czytaniu wycinków prasowych w bibliotece gazety „The Pensacola News”. Pomogło mu to zrozumieć to swoiste szaleństwo, jakie ogarnęło miasteczko po tym, gdy matka dziewczynki zadzwoniła na policję, żeby powiadomić, że córka nie wróciła ze szkoły do domu. Nastąpiła małomiasteczkowa eksplozja troski. W Miami policja powiedziałaby matce, że przez dwadzieścia cztery godziny nic nie mogą zrobić. Przyjęliby, że dziewczynka uciekła z domu, ponieważ była bita albo napastowana seksualnie przez ojczyma, albo po prostu chciała znaleźć się w ramionach chłopaka, pokazując się w okolicach szkoły w jego nowym czarnym pontiacu firebird.

Ale nie w Pachouli. Miejscowa policja natychmiast zaczęła przeczesywać ulice w poszukiwaniu dziewczynki. Krążyli po bocznych drogach za miastem, z głośnikami, przez które wykrzykiwali jej imię. Do pomocy włączyła się straż pożarna, syreny wyły pośród spokojnego, majowego wieczoru. – We wszystkich domach rozdzwoniły się telefony. Wiadomość rozprzestrzeniała się z alarmującą prędkością po wszystkich ulicach. Zebrały się małe grupy rodziców i zaczęły przeczesywać podwórka w poszukiwaniu małej Joanie Shriver. Postawiono w stan gotowości harcerzy. Ludzie wcześniej wyszli z pracy, żeby dołączyć do poszukiwań. Zanim zaczął zapadać długi, późnowiosenny wieczór, musiało to wyglądać, jakby całe miasteczko wyległo na ulice w poszukiwaniu dziecka.

Oczywiście wtedy już nie żyła, pomyślał. Nie żyła od chwili, gdy wsiadła do tego samochodu.

Poszukiwania trwały dalej, za pomocą reflektorów i śmigłowca, sprowadzonego tej nocy z koszar policji stanowej koło Pensacola. Warczał, furkotał wirnikami, a jego reflektory przeczesywały ciemność jeszcze po północy. Z nastaniem świtu wprowadzono do akcji psy gończe i poszukiwania przybrały na mocy. Do południa całe miasteczko się zgromadziło, jak armia przygotowująca się do długiego marszu, a wszystko dokumentowane było przez kamery telewizyjne i dziennikarzy prasowych.

Ciało dziewczynki zostało odkryte późnym popołudniem przez dwóch strażaków gorliwie przeszukujących skraj bagniska, chodzących po zasysającym błocie w kaloszach sięgających do bioder, odganiających komary i wykrzykujących imię dziewczynki. Jeden z nich zauważył w ostatnich promieniach światła poblask blond włosów na brzegu wody.

16
{"b":"110015","o":1}