– A adwokat Roberta Earla?
– Zadawał te same głupie pytania. I dostawał takie same odpowiedzi. On też mi nie wierzył ani krzty. Powiedział, że mam dużo powodów, żeby kłamać, żeby poręczyć za chłopaka. I prawda. To był chłopak mojej drogiej córki i mocno go kochałam. Nawet jak wyjechał do New Jersey i potem wrócił, zahartowany przez ulicę, i mówił uliczną gwarą, i taki pewny siebie, ciągle mocno go kochałam. I żebyś pan wiedział, nieźle mu się powodziło. Był moim studenciakiem. Wyobrażasz pan sobie, Panie Biały Dziennikarzu? Rozejrzyj no się pan. Sądzisz pan, że wielu z nas idzie na studia? Że wielu dochodzi do czegoś? Jak ci się wydaje, ilu?
Prychnęła znowu i oczekiwała na odpowiedź, której nie udzielił. Po chwili ciągnęła:
– Taka była prawda. Mój chłopak. Mój najlepszy chłopak. Moja duma. Jasne, że dla niego bym skłamała. Ale nie kłamałam. Wierzę w Chrystusa, ale żeby ocalić mojego chłopaka, poszłabym do samego diabła i napluła mu w oczy. Tylko że nigdy nie miałam takiej szansy, bo nigdy mi nie uwierzyli; o nie.
– Więc jaka jest prawda?
– Był ze mną.
– A następnego dnia?
– Był ze mną.
– A jak przyjechała policja?
– Był przed domem i pucował ten swój samochód. Nie pyskował im. Żadnych kłopotów. Mówił tylko „tak, proszę pana” i „nie, proszę pana”. I widzisz pan, do czego go to doprowadziło?
– Chyba się pani zezłościła.
Drobna kobieta pochyliła się do przodu, jej ciało zesztywniało od emocji. Mocno uderzyła dłońmi w poręcze bujanego fotela i odgłos ten rozległ się echem w przejrzystym porannym powietrzu, jak dwa wystrzały z pistoletu.
– Zezłościłam. Pytasz mnie pan, czy się zezłościłam? Odebrali mi chłopaka i gdzieś wysłali, żeby go zabić. Słów mi brak, żeby powiedzieć, jak się zezłościłam. Nie ma we mnie tyle zła, żeby powiedzieć, co naprawdę czuję.
Wstała z fotela i ruszyła z powrotem do domu.
– Nic we mnie nie pozostało oprócz nienawiści i gorzkiej pustki, Panie Dziennikarzu. Możesz pan to napisać.
Zniknęła w cieniu rudery, trzaskając za sobą drzwiami i pozostawiając Matthew Cowarta notującego jej słowa skrzętnie w notesie.
Gdy dotarł do szkoły, było południe. Wyglądała tak, jak ją sobie wyobrażał – solidny, nudny budynek z brunatnej cegły, z amerykańską flagą zwisającą bezwładnie w wilgotnym powietrzu. Z boku stały zaparkowane żółte autobusy szkolne i było boisko, z huśtawkami i koszami do koszykówki, przykryte sporą warstwą kurzu. Zostawił samochód i zbliżał się do szkoły, czując jak głosy dzieci wzbierają na sile i prowadzą go przed siebie. Była przerwa obiadowa i za podwójnymi drzwiami panowało pewne poruszenie. Tupot dziecięcych stóp, szelest torebek i trzaskanie pudełek z lunchem, poszum rozmów. Ściany szkoły przybrane były pracami dzieci; wystawki z kolorowymi plamami w różnych kształtach i niewielkimi podpisami objaśniającymi, co te prace przedstawiają. Przez chwilę przyglądał się obrazkom i przypomniały mu się wszystkie rysunki i wycinanki z kolorowego papieru, które dostawał zawsze w listach od córki, i którymi udekorował biuro. Poszedł dalej, udając się poprzez hall w stronę drzwi z napisem SEKRETARIAT. Gdy już do nich dochodził, otworzyły się i wyszły dwie dziewczynki, chichocząc z jakiegoś sobie tylko znanego powodu. Jedna była czarna, druga biała. Patrzył, jak zniknęły w głębi korytarza. Zauważył na ścianie niewielkie zdjęcie w ramkach i podszedł do niego, żeby się przyjrzeć.
Było to zdjęcie małej dziewczynki. Miała blond włosy, piegi i szeroki uśmiech, odsłaniający zęby z aparatem ortodontycznym. Była ubrana w czystą białą bluzkę, a na szyi miała złoty łańcuszek. Zdołał odczytać jej imię, Joanie, wygrawerowane cienkimi literami na blaszce pośrodku łańcuszka. Pod zdjęciem umieszczona była niewielka tabliczka. Widniał na niej napis:
JOANIE SHRIVER 1976-1987
Nasza Przyjaciółka i ukochana Koleżanka z klasy.
Zawsze będzie jej nam brakowało.
Dołączył zdjęcie wiszące na ścianie do wszystkich innych czynionych spostrzeżeń. Po czym odwrócił się i wszedł do sekretariatu szkoły.
Zza biurka spojrzała na niego kobieta w średnim wieku, o nieco stropionym wyglądzie.
– Czy mogę panu w czymś pomóc?
– Tak. Szukam Amy Kapłan.
– Przed chwilą tu była. Czy spodziewa się pana?
– Rozmawiałem z nią wcześniej telefonicznie. Nazywam się Cowart. Jestem z Miami.
– Jest pan dziennikarzem?
Przytaknął.
– Mówiła, że ma pan przyjechać. Spróbuję jej poszukać. – W głosie kobiety brzmiała jakaś nuta goryczy. Nie uśmiechnęła się do Cowarta.
Wstała i przeszła przez sekretariat, znikając na chwilę w pokoju nauczycielskim i pojawiając się ponownie z młodą kobietą. Cowart ocenił, że była ładna; miała szczerą, uśmiechniętą twarz i kasztanowe włosy odgarnięte do tyłu.
– Ja jestem Amy Kapłan, panie Cowart.
Uścisnęli sobie dłonie.
– Przepraszam, że przeszkadzam pani w lunchu.
Potrząsnęła głową.
– To chyba najlepsza pora. Jednak, jak już wspomniałam przez telefon, nie bardzo wiem, w czym mogę panu pomóc.
– Chodzi o samochód – powiedział. – I co pani widziała.
– Wie pan, najlepiej chyba będzie, jak panu pokażę, gdzie wtedy stałam. Tam będę mogła wszystko wyjaśnić.
W milczeniu wyszli na zewnątrz. Młoda nauczycielka stanęła przed szkołą i odwróciła się, wskazując drogę.
– Widzi pan, zawsze stoi tutaj jakiś nauczyciel i pilnuje dzieci po zakończeniu zajęć. Kiedyś przede wszystkim po to, żeby chłopcy nie wdawali się w bójki, a dziewczynki żeby szły prosto do domu, zamiast włóczyć się i plotkować. Dzieciaki to strasznie lubią, wie pan. Teraz oczywiście mamy jeszcze dodatkowy powód, żeby tu stać.
Spojrzała na niego i przez chwilę mierzyła go wzrokiem. Podjęła dalej:
– … W każdym razie tego popołudnia gdy zniknęła Joanie, już prawie wszyscy poszli do domu i miałam właśnie wejść z powrotem do budynku, gdy dostrzegłam ją tam, koło tej wielkiej wierzby… – Wskazała w stronę drogi, na miejsce odległe jakieś pięćdziesiąt metrów. Następnie przyłożyła dłoń do ust i zawahała się.
– O Boże – powiedziała.
– Przykro mi – powiedział Cowart.
Przyglądał się, jak młoda kobieta wpatruje się w to miejsce obok drogi, jakby widziała to wszystko jeszcze raz; w tej właśnie chwili, w pamięci. Zauważył, że lekko zadrżała jej warga, ale potrząsnęła głową, żeby mu dać znać, iż nic jej nie jest.
– Wszystko w porządku. Byłam młoda. To był mój pierwszy rok. Pamiętam, że mnie spostrzegła, odwróciła się i pomachała, stąd wiedziałam, że to ona. – Zdecydowany ton jej głosu jakby trochę zmiękł w upale.
– I co?
– Przeszła tam, w cieniu, tuż obok zielonego samochodu. Widziałam, jak się odwróciła, pewnie dlatego że ktoś coś do niej powiedział, po czym otworzyły się drzwi i wsiadła do środka. Samochód odjechał.
Młoda kobieta wzięła głęboki oddech.
– Po prostu wsiadła do środka. Cholera – zaklęła szeptem do siebie. – Po prostu wsiadła, panie Cowart, jakby nic na świecie jej nie obchodziło. Czasami wciąż ją widzę w wyobraźni. Jak do mnie macha. Nienawidzę tych zwidów.
Cowart pomyślał sobie o swoich własnych koszmarach sennych i chciał odwrócić się do tej młodej kobiety i powiedzieć jej, że on też nie sypia nocami. Jednak nie zrobił tego.
– To mi nigdy nie dawało spokoju – ciągnęła dalej Amy Kapłan. – To znaczy, gdyby chociaż ją ktoś złapał, gdyby się szamotała albo wołała o pomoc, czy cokolwiek… – głos kobiety załamał się z emocji -… może bym coś zrobiła. Zaczęłabym krzyczeć, może bym za nią pobiegła. Może mogłabym o nią walczyć, czy zrobić coś. Nie wiem. Cokolwiek. Ale to było spokojne, majowe popołudnie. I było tak gorąco, że chciałam już wracać do budynku, więc dokładnie się nie przyglądałam.
Cowart patrzył na ulicę, mierząc odległości.
– To się działo w cieniu?
– Tak.
– Ale jest pani pewna, że samochód był zielony? Ciemnozielony?
– Tak.
– Nie czarny?