Литмир - Электронная Библиотека

Tanny Brown uniósł wyżej służbowy rewolwer.

– Popatrz na mnie – powiedział powoli. Jego oczy rzucały błyskawice w kierunku Fergusona. – Nie powinieneś nigdy pozwolić mi ciebie odnaleźć, Bobby Earl, ponieważ dla ciebie wszystko się skończyło. Właśnie teraz. Wszystko się skończyło.

– Nic na mnie nie masz. – Ferguson zaśmiał się chłodno. – Gdybyś miał, zjawiłbyś się tutaj z całą pieprzoną armią, a nie tylko z jednym reporterem i masą cholernie głupich pytań, które nie prowadzą do niczego.

Wypluwał słowa niczym przekleństwa.

– Odejdę wolny, Tanny Brown, i wiesz o tym. – Zaśmiał się. – Odejdę wolny.

Słowom Fergusona zaprzeczały jednak nerwowe ruchy jego ciała. Pochylił ramiona do przodu, rozstawił szeroko nogi, jakby przygotowując się na odparowanie ciosu.

Tanny Brown zauważył kątem oka jakiś ruch.

– Spróbuj. Wiesz, że tylko na to czekam.

– Nie zamierzam iść z tobą – powiedział Ferguson. – Masz nakaz?

– Pójdziesz ze mną – upierał się Brown, a w jego głosie pojawiły się pierwsze oznaki furii. – Mam zamiar ujrzeć cię ponownie w celi śmierci. Słyszysz? Wszystko skończone.

– Nigdy nie będzie skończone – odpowiedział zabójca, cofając się o krok.

– Nikt nigdzie nie pójdzie – zaskrzeczał nagle jakiś podniesiony głos.

Trzej mężczyźni odwrócili się w tym kierunku.

Cowart ujrzał strzelbę o dwóch lufach, za którą wyłoniła się z mroku babka Fergusona. Wycelowała broń prosto w Tanny’ego Browna.

– Nikt nigdzie nie pójdzie – odezwała się ponownie. – Przynajmniej nie do celi śmierci.

Brown błyskawicznie wymierzył pistolet w klatkę piersiową staruszki. Miała na sobie białą koszulę nocną, która powiewała we wszystkie strony. Włosy miała spięte, a stopy bose, jakby weszła prosto z wygodnego łóżka w nocny koszmar. Zakołysała strzelbą, trzymając ją pod ramieniem i celując w policjanta, podobnie jak niegdyś w Cowarta.

– Pani Ferguson – powiedział cicho Tanny Brown, stojąc cały czas w pozycji strzeleckiej. – Musi pani odłożyć broń.

– Nie zabierzesz mojego chłopaka – odezwała się wściekle.

– Pani Ferguson, musi pani zrozumieć.

– Nic nie chcę zrozumieć. Nie zabierzesz stąd mojego chłopaka.

– Pani Ferguson, niech pani nie utrudnia tego, co i tak jest już wystarczająco skomplikowane.

– Skomplikowane czy nie, dla mnie to żadna różnica. Życie bywa ciężkie. Może umieranie będzie łatwiejsze.

– Pani Ferguson, proszę tak nie mówić. Niech pani pozwoli mi wykonywać moją pracę. Wszystko się wyjaśni, zobaczy pani.

– Nie praw mi tu dyrdymałów, Tanny Brown. Nie przynosisz niczego oprócz kłopotów do tego domu.

– Nie – powiedział miękko Brown. – To nie ja przyniosłem kłopoty, tylko twój chłopak. – Szybko przeszedł na język Południa. Zabrzmiało to dziwnie, jakby był turystą, obcokrajowcem, z zakłopotaniem usiłującym się porozumieć w obcej mowie.

– Ty i ten cholerny reporter. Powinnam zabić was przedtem. – Odwróciła się w stronę Cowarta i prawie wypluła z siebie słowa: – Nie przyniosłeś ze sobą niczego oprócz nienawiści i śmierci.

Cowart nie odpowiedział. Pomyślał, że jest w tym trochę prawdy.

– Nie, proszę pani – kontynuował Brown łagodząco. – To nie ja ani on. Przecież wie pani, kto naprawdę przyniósł kłopoty.

Ferguson odsunął się ostrożnie na bok, jakby chciał zwiększyć pole rażenia starej dubeltówki. Jego głos był przepełniony okrucieństwem.

– Dalej, babciu. Zabij ich. Zabij ich obu.

Na twarzy kobiety pojawił się wyraz zdziwienia.

– Zabij ich. Dalej. Zrób to teraz – przynaglał Ferguson, cofając się w kierunku staruszki.

Tanny Brown postąpił krok w przód, wciąż gotowy do oddania strzału.

– Pani Ferguson – powiedział. – Znam panią od długiego czasu. Zna pani moją rodzinę i krewnych. Kiedyś chodziliśmy razem do kościoła. Proszę mnie nie prowokować…

Przerwała mu gwałtownie.

– Wszyscy odwróciliście się ode mnie lata temu, Tanny Brown!

– Zabij ich – wyszeptał jej wnuk, przesuwając się teraz obok niej. Wzrok Browna spoczął na Fergusonie.

– Nie ruszaj się! Ty sukinsynu! I milcz.

– Zabij ich – powtórzył uparcie Ferguson.

– Nie jest naładowana – odezwał się nagle Cowart.

Stał sparaliżowany w miejscu, pragnąc desperacko zanurkować do jakiegoś ukrycia, lecz nie będąc w stanie zmusić swego ciała do reakcji na strach.

– Zużyła ostatni nabój strzelając do mnie kilka dni temu. Nie jest naładowana.

Stara kobieta odwróciła się w jego stronę.

– Jesteś głupcem, jeśli tak myślisz. – Patrzyła zimno na reportera. – Założysz się o swoje życie, że nie włożyłam nowego naboju?

Tanny Brown trzymał swój rewolwer wycelowany w kobietę.

– Nie chcę strzelać – powiedział.

– Może ja chcę – odparła. – Jedną rzecz wiem na pewno. Nie zabierzesz drugi raz mego wnuka. Najpierw musiałbyś zabić mnie.

– Pani Ferguson, wie pani, co on zrobił…

– Nie obchodzi mnie, co zrobił. On jest wszystkim, co mi pozostało i nie pozwolę ci znowu go zabrać.

– Czy kiedykolwiek słyszała pani, co on zrobił tej małej dziewczynce? – zapytał nagle Cowart.

– Nie obchodzi mnie to – odparła. – Nie mój interes.

– Ona nie była jedyną – powiedział powoli Cowart. – Były jeszcze inne. W Perrine i Eatonville. Małe czarne dzieci, pani Ferguson. Zabił je również.

– Nic nie wiem o żadnych dzieciach – odparła drżącym głosem.

– Zabił również mojego partnera – powiedział cicho Tanny Brown, jak gdyby głośne wymówienie tych słów mogło sprawić, że straci nad sobą kontrolę.

– Nie obchodzi mnie to. Nie obchodzi mnie żadna z tych rzeczy.

Ferguson schował się za babkę.

– Zatrzymaj ich tam, babciu – powiedział i wycofał się głównym korytarzem w głąb domu.

– Nie mam zamiaru pozwolić mu uciec – oznajmił Tanny Brown.

– No to zabiję cię albo ty zabijesz mnie – odparła stara kobieta.

Cowart ujrzał, jak Brown naciska powoli na spust. Widział również, jak lufa przesuwa się delikatnie.

Cisza, podobnie jak słabe poranne światło, wypełniła pokój. Stara kobieta i Tanny Brown stali bez ruchu.

Nie zrobi tego, pomyślał Cowart. Gdyby zamierzał ją zabić, już by to zrobił. W tym samym momencie kiedy ujrzał strzelbę. Teraz tego nie zrobi.

Tanny Brown poczuł, jak coś ściska mu wnętrzności. Smak kwasu wydzielanego z żołądka drażnił język. W tej starej kobiecie widział kruchość, lecz równocześnie stalową, silną wolę.

Zabij ją, powiedział sobie w duchu, po czym dodał: jak możesz?

Wszystkie myśli uporządkowały się nagle; wagi, ciężary przesuwały się to w jedną, to w drugą stronę.

Robert Earl Ferguson wszedł ponownie do pokoju. Miał teraz na sobie szarą bluzę przewieszoną przez szyję, a na nogach modne buty. W dłoni trzymał małą sportową torbę.

Spróbował po raz ostatni.

– Załatw ich, babciu – powiedział, lecz w jego głosie brakowało przekonania. Nie wierzył, że mogła spełnić jego żądanie.

– Idź – odezwała się lodowato. – Idź i nie wracaj tu więcej.

– Babciu – odezwał się głosem przepełnionym nie uczuciem czy smutkiem, lecz frustracją i niezadowoleniem.

– Nie do Pachouli. Nie do mojego domu. Nigdy więcej. Jesteś opętany złem, którego nie potrafię zrozumieć. Idź i rób to gdzieś indziej. Ja próbowałam – powiedziała gorzko. – Może nie byłam bardzo dobra, ale próbowałam, jak mogłam. Lepiej byś umarł młodo i nie przyniósł tutaj tego całego zła. Idź więc i nie przynoś go tu więcej. To wszystko co mogę ci teraz dać. Idź już. Cokolwiek się stanie jak wyjdziesz za próg, to już twoja sprawa, nie moja. Rozumiesz?

– Babciu…

– Ani jednej kropli krwi więcej, ani jednej – powiedziała ostatecznie. Ferguson roześmiał się nieprzyjemnie i odparł bez charakterystycznego akcentu:

– Dobrze. Jeśli tego chcesz, to w porządku.

Odwrócił się w kierunku Cowarta i Browna. Uśmiechnął się znowu i rzekł:

– Myślałem, że skończymy to dzisiaj. Zdaje mi się, że jednak nie. Przypuszczam, że innym razem.

132
{"b":"110015","o":1}