Литмир - Электронная Библиотека

Wymawiając ostatnie słowa znajdował się już na zewnątrz, krocząc wąską brudno-czarną drogą. Pochylił lekko plecy, jak gdyby szedł pod silny, zrodzony z burzy wiatr. Przez chwilę Cowart spoglądał za oddalającym się policjantem i pomyślał: Jak mogłem kiedykolwiek przypuszczać, że zrozumiem, co naprawdę kryje się w jego wnętrzu? Czy we wnętrzu Roberta Earla Fergusona? W tym momencie ci dwaj mężczyźni wydali mu się równie tajemniczy. Czym prędzej odgonił te myśli i podążył za detektywem. Shaeffer zajęła pozycję z drugiej strony i cała trójka ruszyła zgodnie ku przeznaczeniu. Poranna mgła, która snuła się niczym szary dym pełzający między stopami, wyciszała ich kroki.

Cowart pierwszy spostrzegł dom, a trochę z tyłu dojrzał koniec drogi. Mokre grzęzawisko przed chałupą sprawiało nieprzyjemne wrażenie. W domu nie paliło się żadne światło; na pierwszy rzut oka nie zauważył najmniejszego ruchu, mimo że spodziewał się, że przybędą akurat w czasie porannej krzątaniny. Stara kobieta prawdopodobnie wstaje, żeby skarcić koguta, pomyślał, i obwinia starego ptaka, że nie wykonuje należycie swoich obowiązków. Cowart posuwał się za innymi, starając się pozostawać w najgłębszym cieniu i obserwując uważnie dom.

– Jest tutaj – powiedział cicho Brown. Cowart odwrócił się w jego stronę.

– Skąd wiesz?

Porucznik wskazał w stronę oddalonego węgła domu. Cowart podążył wzrokiem we wskazanym kierunku i ujrzał tył wozu wystający zza werandy. Przyjrzał się uważnie i dostrzegł brudne żółto-niebieskie kolory tablicy rejestracyjnej New Jersey.

– To jego samochód – powiedział cicho Brown. – Ma trochę latek. Amerykańskiej produkcji. Nieokreślony. Można się nim wmieszać niepostrzeżenie w tłum innych samochodów. Po prostu taki jakiego zwykle używał.

Odwrócił się w stronę Shaeffer. Położył rękę na jej ramieniu, ściskając mocno. Cowart pomyślał, że to był pierwszy przyjazny gest, jakim potężny detektyw obdarzył tę młodą kobietę.

– Są tutaj tylko dwa wyjścia – powiedział niskim, prawie niesłyszalnym głosem, w którym wyczuwało się stanowczość. – Jedno z przodu, które biorę na siebie. Drugie z tyłu i to należy do ciebie. Jeśli dobrze sobie przypominam, po lewej stronie znajduje się okno, tam… – Wskazał ręką w kierunku ściany domu, która stykała się niemalże z otaczający lasem. – Tam właśnie są sypialnie. Będę w stanie pilnować innych okien na prawej ścianie, w saloniku i na werandzie. Obserwuj uważnie tylne wyjście, ale pamiętaj, że może próbować wydostać się przez okno. Bądź w pogotowiu. Miej oczy szeroko otwarte. Dobrze?

– Dobrze – odparła i pomyślała, że słowo załamało się wychodząc z jej ust.

– Chcę, żebyś została tam, zachowując czujność, dopóki cię nie zawołam. Dobrze? Zawołam cię po imieniu. Bądź cicho. Nie stój na widoku. Jesteś naszym ubezpieczeniem.

– Dobrze – powtórzyła.

– Czy kiedykolwiek robiłaś już coś takiego? – zapytał nagle Tanny Brown i na jego twarzy pojawił się przyjazny uśmiech. – Przypuszczam, że powinienem zadać to pytanie nieco wcześniej…

Potrząsnęła głową.

– Mam na koncie sporo aresztowań. Pijani kierowcy, włamywacze. Gwałciciel czy dwóch, lecz nikt taki jak Ferguson.

– Nie ma wielu takich jak Ferguson – powiedział cicho Cowart.

– Nie martw się. – Brown wciąż się uśmiechał. – On jest tchórzem. Bardzo odważny w stosunku do małych dziewczynek i przerażonych nastolatek, ale brakuje mu odwagi w stosunku do takich ludzi jak ty czy ja… – zapewnił. Cowart chciał wypaplać imię Bruce’a Wilcoxa, lecz powstrzymał się w ostatniej chwili. -… Pamiętaj o tym. Wszystko będzie dobrze… – W jego głosie pojawiła się łagodność, stanowiąc przeciwwagę dla jego słów. -… Teraz do dzieła, zanim zrobi się zupełnie jasno i ludziska zaczną wstawać.

Shaeffer skinęła głową, zrobiła parę kroków, lecz zatrzymała się po chwili.

– Pies? – wyszeptała nerwowo.

– Nie ma tu psa – pokręcił głową porucznik. – Jak tylko znajdziesz się za rogiem, ja ruszę w kierunku frontowego wejścia. Idź na tyły domu. Będziesz wiedziała, kiedy otworzę drzwi, ponieważ nie zamierzam zachowywać się cicho.

Shaeffer na sekundę przymknęła oczy i odetchnęła głęboko, zbierając w sobie odpowiednią porcję odwagi. Tym razem żadnych błędów, powiedziała do siebie. Spojrzała na mały domek i pomyślała o nim jak o małym, pustym pomieszczeniu, w którym nie ma miejsca na błędy.

– Do dzieła – powiedziała. Lekko pochylona, szybko przebyła otwartą przestrzeń, prawie biegnąc przez mgłę.

Cowart zauważył, że zbliżając się zakosami do rogu budynku, w opuszczonej ręce trzymała odbezpieczony pistolet.

– Czy jesteś gotowy, Cowart? – Głos Browna wydawał się wypełniać luki w umyśle reportera. – Wszystko w porządku?

– W porządku – odparł przez zaciśnięte zęby.

– Gdzie masz swój notes?

Cowart uniósł rękę. Ściskał w dłoni swój reporterski notes i pomachał nim w kierunku policjanta. Brown uśmiechnął się szeroko.

– Miło widzieć, że jesteś uzbrojony i niebezpieczny – powiedział. Dziennikarz spojrzał na niego.

– To żart, Cowart. Odpręż się.

Cowart skinął głową. Widział, jak wzrok policjanta podąża za Shaeffer, która zatrzymała się w rogu chaty. Brown uśmiechnął się lekko. Wstał i potrząsnął ramionami, niczym wielkie zwierzę strząsające senność ze swego ciała. Cowart doszedł do wniosku, że ten Brown jest jak wojownik, którego obawy i oczekiwania przed nadchodzącą bitwą znikają, kiedy w pobliżu pojawia się przeciwnik. Policjant nie wydawał się zbyt szczęśliwy, ze spokojem podchodził do niebezpieczeństwa i niepewności oczekujących we wnętrzu chaty, z dala od mglistego porannego światła i przepływających szarych oparów. Reporter przyjrzał się swoim dłoniom, jak gdyby były ekranem ukazującym jego własne uczucia. Był blady, lecz opanowany. Pomyślał, że zaszedł już tak daleko, że głupio byłoby się teraz wycofać.

– Rzeczywiście – odparł. – To wcale nie jest głupi żart. Takie są okoliczności. Mężczyźni uśmiechnęli się, lecz nie z powodu dopisujących humorów.

– W porządku – powiedział Tanny Brown. – Czas na pobudkę. Odwrócił się w stronę chałupy, przypominając sobie, jak zjawił się tutaj po raz pierwszy w poszukiwaniu Fergusona. Nie rozumiał nagłego wybuchu uprzedzeń i ogarniającej go fali nienawiści. Wszystkie uczucia, o których w Pachouli chciał zapomnieć, ujawniły się, kiedy Robert Earl Ferguson został zabrany do miasta na przesłuchanie w sprawie zabójstwa małej Joanie Shriver. Bardzo nie chciał przechodzić przez to powtórnie.

Ruszył ostrożnie, krocząc prosto po ubitej ścieżce prowadzącej do werandy, nie sprawdzając, czy Cowart podąża za nim. Reporter wziął głębszy oddech, zastanawiając się przez chwilę, dlaczego powietrze wydało się nagle suche, po czym ruszył szybko za porucznikiem.

Brown zatrzymał się na stopniach werandy prowadzących do wejścia. Obrócił się do Cowarta i syknął:

– Jeśli wypadki potoczą się diabelnie szybko, upewnij się, że nie stoisz na linii strzału.

Cowart przytaknął. Poczuł podniecenie penetrujące jego ciało i ścigające strach, który odzywał się wewnątrz.

– I oto jesteśmy – powiedział policjant.

Pokonał schody, skacząc po dwa stopnie naraz. Cowart podążał tuż za nim. Ich kroki rozbrzmiały na wypłowiałych drewnianych deskach, które zaskrzypiały uzupełniając nagły dźwięk przeszywający poranną ciszę. Brown stanął z jednej strony drzwi i popchnął Cowarta na drugą stronę. Otworzył drzwi z siatką zabezpieczającą przed owadami i złapał za klamkę, chcąc przekręcić ją ostrożnie, lecz pozostała nieruchomo.

– Zamknięte? – wyszeptał Cowart.

– Nie. Po prostu się zacięła. Przynajmniej tak myślę – odparł Brown.

Pokręcił klamką ponownie. Potrząsnął głową w kierunku Cowarta. Uniósł pięść i walnął trzy razy w drewnianą framugę pokrytą pęcherzykami odpadającej farby, aż zatrzęsła się ściana domu.

– Ferguson! Policja! Otwierać!

Zanim ucichło echo jego głosu, gwałtownym ruchem otworzył szerzej drzwi z ochronną siatką. Potem cofnął się o krok i kopnął dziko. Framuga trzasnęła, wydając odgłos przypominający strzał z pistoletu. Cowart bezwiednie uskoczył w bok. Brown przyglądał się przez chwilę, po czym wycelował uważnie i kopnął ponownie. Tym razem drzwi odchyliły się nieco, ukazując ciemny korytarz.

130
{"b":"110015","o":1}