Литмир - Электронная Библиотека

– Zawsze będę miał szansę powrócić do tego, co robiłem, zanim się to zaczęło. Chociaż szansę.

Zatrzymał dla siebie swoje prawdziwe myśli. Powinien powiedzieć: Będę miał szansę być bezpieczny.

Roześmiał się z sarkazmem.

– Prawdopodobnie dostanę porządnie w dupę. Tak jak Tanny Brown. A może ty również, ale… – Wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć, że to nie ma już znaczenia. Co było oczywiście kłamstwem.

Shaeffer gładko przełknęła jego słowa. Pomyślała, że ludzie chcący, by ich sprawy powróciły do poprzedniego stanu, byli prawie zawsze beznadziejnie naiwni. I zawsze niezadowoleni z rezultatów.

– Czy ufasz Brownowi? – spytała nagle.

Cowart zawahał się.

– Uważam, że jest niebezpieczny, jeśli o to chodzi. Myślę, że oscyluje na krawędzi przepaści. Myślę również, że robi to, co mówi.

Chciał jeszcze dodać: Myślę, że jest przepełniony prawdziwą wściekłością i nienawiścią, bardzo szczególną. Ale powiedział tylko:

– Nie wie jednak, gdzie się obecnie znajduje łamiąc zasady. Doszedł tam, dobrze grając swoją grę. Szedł wzdłuż określonej linii, zachowując się dokładnie tak, jak od niego oczekiwano. Pogwałcił tę regułę po raz pierwszy, gdy pozwolił, by Wilcox wydusił siłą zeznanie od Fergusona. Następnym razem już nie popełni podobnego błędu.

– Ja również myślę, że znajduje się blisko krawędzi – zgodziła się Shaeffer – lecz wydaje się, jakby mocno stał na nogach.

Sama nie wiedziała, czy wierzyć swoim słowom. Wiedziała natomiast, że to samo można było powiedzieć o Cowarcie czy nawet o niej samej.

– Co nie robi żadnej różnicy – stwierdził nagle Cowart.

– Dlaczego?

– Ponieważ wszyscy będziemy świadkami wydarzeń do samego końca.

Podeszła kelnerka i zabierając talerze zapytała, czy mają ochotę na deser.

Podziękowali zarówno za deser, jak i za kawę. Kelnerka pozostała niewzruszona, jakby już wcześniej przewidziała ich odpowiedź. Zdążyła podliczyć rachunek i położyła go bezceremonialnie na stole. Shaeffer nalegała, żeby zapłacić za swoją część. Udali się do swoich pokoi, nie rozmawiając już więcej. Nie powiedzieli sobie nawet „dobranoc”.

Andrea Shaeffer zamknęła za sobą drzwi i podeszła prosto do toaletki. W głowie kłębiły jej się obrazy z ostatnich kilku dni, urywki rozmów, powodując zamęt i niepokój. Zebrała się w sobie i zaczęła działać powoli, lecz zdecydowanie. Położyła saszetkę na toaletce i wyjęła z niej półautomatyczny pistolet kaliber.38. Sprawdziła, czy w magazynku znajdują się wszystkie pociski. Potem zabezpieczyła broń i sprawdziła, czy wszystkie ruchome części działają bez zarzutu. Załadowała pistolet, położyła go przed sobą. Poszukała w saszetce drugiego magazynku, sprawdziła i położyła obok pistoletu.

Przez chwilę wpatrywała się w broń.

Pomyślała o godzinach spędzonych na ćwiczeniach w strzelaniu i posługiwaniu się dziewiątką. Wydział Szeryfa Okręgu Monroe zorganizował symulowaną akcję, która odbyła się w opustoszałej osadzie, tuż za Marathon. Zadanie było proste; przechodziła przez kolejne opuszczone budynki, a raczej zniszczone skorupy domów, wyblakłe do białości od intensywnych promieni słonecznych. Oficer dyżurny elektronicznie manipulował serią celów. Okazała się naprawdę dobra, zdobywała nieustannie dziewięćdziesiątki. Najbardziej bawiła ją jednak sama akcja; musiała dostrzec cel, odróżnić wroga od przyjaciela i strzelać bądź odpowiednio wstrzymać ogień. Była doskonale skoncentrowana, nie zwracała uwagi na nic z wyjątkiem słońca, ciężaru broni spoczywającej w ręku i ukazujących się co chwila celów. Czuła się wspaniale, sama, z tym jednym zadaniem: pokonać szlak.

Ponownie spojrzała na broń.

Nigdy w życiu nie wystrzeliłam do niczego innego oprócz pozorowanych celów, pomyślała. Przypomniała sobie mgłę i chłód na ulicach Newark.

Nie spodziewała się właśnie takich doznań. Nie czuła, że znajdowała się w centrum akcji. Ludzie na chodniku, przerażające spojrzenia i ruchy, beznadziejna pogoń ulicami miasta. Po raz pierwszy to wszystko działo się naprawdę. Zacisnęła mocno zęby. Obiecała sobie, że nie obleje takiego testu po raz drugi.

Położyła pistolet na łóżku i sięgnęła po telefon. Za trzecim razem udało jej się uzyskać połączenie z Michaelem Weissem.

– Andy, hej! – powiedział szybko. – Jezu, jak się cieszę, że cię słyszę. Co się działo u ciebie przez ten czas? Co z tym twoim złym chłopcem?

Ostatnie pytanie prawie ją rozśmieszyło.

– Miałam rację – odparła. – Ten chłopiec jest winny. Muszę pomóc temu glinie z Escambia zaaresztować go i zaraz przyjeżdżam.

Czuła, jak Weiss analizuje jej słowa, lecz zanim zdążył cokolwiek odpowiedzieć, dodała:

– Jestem na Florydzie. Mogę dotrzeć do Starkę jutro, w porządku? Wtedy zaspokoję twoją ciekawość.

– W porządku – odezwał się, powoli cedząc słowa. – Ale nie marnuj tam zbyt dużo czasu. Zgadnij, na co wpadłem.

– Dowód morderstwa?

– Aż takiego szczęścia nie miałem. Zgadnij jednak, kto wykonał tuzin rozmów telefonicznych do swego brata w Keys na miesiąc przed morderstwem? I zgadnij, czyja nowiutka ciężarówka dostała mandat za przekroczenie szybkości na I-95 tuż za Miami na dwadzieścia cztery godziny przed tym, jak Pan Reporter znalazł ciała?

– Dobry sierżant?

– Bingo. Jutro wybieram się do dealera od tej ciężarówki. Chcę się dowiedzieć dokładnie wszystkiego na temat zakupu samochodu. Czerwona maszyna z grubymi oponami i reflektorami na dachu. Wiejskie ferrari. – Weiss roześmiał się. – Dalej, Andy, zrobiłem sporo dobrej roboty. Teraz potrzeba mi twojej zimnokrwistej techniki przesłuchań, by zapuszkować tego faceta. Bo czuję, że to on.

– Będę tam jutro – odparła i odłożyła słuchawkę.

Jej wzrok spoczął na pistolecie. Otrząsnęła się i podniosła broń, ważąc ją w dłoni. Rozciągnęła się na łóżku, z ulgą zrzucając buty. Nie zdjęła jednak ubrania. Pomyślała, że przydałoby się trochę snu, i zamknęła oczy, mocno ściskając pistolet. Irytował ją nieco fakt, iż Cowart dostrzegł, że siedziała w tym aż po czubek głowy.

Cowart zamknął za sobą drzwi i usiadł na skraju łóżka. Przez kilka sekund spoglądał na telefon, jakby w oczekiwaniu, że zadzwoni. W końcu podniósł słuchawkę i nacisnął przycisk z numerem osiem, by uzyskać połączenie międzymiastowe, a następnie zaczął wystukiwać numer do byłej żony i córki w Tampa. Wcisnął dziewiątkę i jedenastkę, po czym przerwał.

Nie przychodziło mu do głowy nic mądrego, co mógłby im powiedzieć. Nie miał nic do dodania do tego, co powiedział wczesnym rankiem. Nie chciał dowiedzieć się, że nie skorzystały z jego porady i nadal pozostawały narażone na atak, siedząc sobie w swoim przyjemnym domku. Wolał wyobrazić sobie córkę odpoczywającą bezpiecznie w Michigan.

Rozłączył linię, wcisnął ponownie ósemkę i wystukał numer do głównej centrali „The Miami Journal”. Porozmawiam z Willem lub z Edną, pomyślał. Może z redaktorem działu miejskiego albo z głównym wydawcą, albo z kopistą. Po prostu chciał porozmawiać z kimś z gazety.

– „Miami Journal” – odezwał się kobiecy głos.

Nie odpowiedział.

– „Miami Journal” – powtórzyła już nieco zirytowana. – Halo?

Przerwała rozmowę, zostawiając go trzymającego milczący telefon w rękach.

Pomyślał o Vernonie Hawkinsie, zastanawiając przez chwilę, jak wykręcić numer do nieba. A może do piekła, pomyślał próbując żartować z samym sobą. Co powiedziałby Hawkins? Powiedziałby, żebym zrobił to dobrze, a potem pozbierał życie do kupy i zaczął normalnie żyć. Stary detektyw nie miał czasu dla głupców.

Wzrok Cowarta ponownie spoczął na telefonie. Kręcąc głową, jak gdyby odmawiał wykonania rozkazu, który wcale nie został wydany, przycisnął słuchawkę do ucha i połączył się z recepcją motelu.

– Tu Cowart z pokoju sto jeden. Chciałbym zamówić budzenie na piątą rano.

– Oczywiście, proszę pana. Wstajemy wcześnie?

– Zgadza się.

– Pokój sto jeden, piąta rano. Przyjąłem, proszę pana.

127
{"b":"110015","o":1}