Литмир - Электронная Библиотека

Patrzyli na siebie i nagle Cowartowi wpadła jakaś myśl do głowy.

– Tak. Prawda. Tyle że to nie była prawda, co, pani detektyw?

– Co?

– To co powiedziałem. Sullivan powiedział mi, że Ferguson załatwił tych staruszków, ale ja nie wiedziałem, czy mu wierzyć, czy nie. Mówił mi mnóstwo rzeczy i na pewno wiele kłamstw. Więc mogłem ci powiedzieć i jednocześnie przelać to na papier. Ale to nie to samo co zeznanie. Teraz mówisz mi, że Ferguson miał alibi, a więc to wszystko okazałoby się nieprawdą. Nie załatwił tych staruszków bez względu na to, co powiedział Sullivan. Zgadza się?

Shaeffer zawahała się.

– No dalej, do cholery, detektywie! Zgadza się?

Nie mogła się nie zgodzić. Skinęła głową.

– Nie wydaje się, żeby tak było. Potwierdza to alibi. Rozmawiałam z trzema różnymi profesorami. W tamtym tygodniu chodził codziennie na zajęcia. Idealna frekwencja. Mój partner również uzyskał cenną informację.

– Jaką informację?

– Nieważne.

W pokoju zapanowała cisza. Wszyscy zastanawiali się nad tym, co usłyszeli. Pierwszy odezwał się Tanny Brown, wolno wypowiadając słowa.

– Jest jednak coś jeszcze, tak? Skoro Ferguson nie jest twoim podejrzanym i nie posiada żadnej informacji, która mogłaby ci pomóc w śledztwie, powinnaś teraz znajdować się w samolocie zmierzającym na południe. Nie siedziałabyś tutaj, ale byłabyś tam ze swoim partnerem. Mogłaś przecież sprawdzić rozkład zajęć Fergusona telefonicznie, ale zamiast tego przyjechałaś tutaj i spotkałaś się z pewnymi osobami. Dlaczego, pani detektyw? Gdy otwierasz drzwi, masz w ręku dziewięciomilimetrowego gnata, a twoje walizki wcale nie są spakowane. Dlaczego?

Potrząsnęła głową.

– Powiem ci dlaczego – kontynuował spokojnie Brown. – Ponieważ wiesz, że coś tu nie gra, a nie możesz stwierdzić co.

Shaeffer spojrzała na porucznika znajdującego się w przeciwległym końcu pokoju i przytaknęła.

– No cóż – dodał Brown. – My również przyjechaliśmy z tego powodu.

Światło poranka rozświetlało smugami ulicę przed mieszkaniem Fergusona, zaledwie jednak oświetlając szare chmury wiszące nad miastem i zapowiadające srogą ulewę. Shaeffer i Wilcox zatrzymali samochód tuż przy krawężniku na północnym krańcu ulicy. Równocześnie Brown ustawił wóz przy jej południowym krańcu. Cowart sprawdził magnetofon i notatnik, poklepał się po kieszeni kurtki sprawdzając, czy wciąż ma długopisy, i spojrzał na policjanta.

Jeszcze w motelowym pokoju Shaeffer odezwała się do nich szorstko:

– A więc jaki plan?

– Plan – powiedział miękko Cowart – jest taki, że musimy dać facetowi powód do niepokoju. Może w ten sposób wypłoszymy go z ukrycia i popełni jakiś błąd, który będziemy mogli wykorzystać. Chcemy, żeby poczuł, że nie jest tak bezpieczny, jak przypuszcza. Damy mu powód do niepokoju – powtórzył uśmiechając się blado. – A będę nim ja.

Teraz siedząc w samochodzie spróbował zażartować.

– W filmie kazaliby mi założyć nadajnik. Mielibyśmy specjalne słowo oznaczające wezwanie pomocy.

– Nosiłbyś go? – Nie.

– Tak myślałem. A więc nie potrzebujemy takiego słowa.

Cowart uśmiechnął się tylko dlatego, że nic innego nie przyszło mu do głowy.

– Zdenerwowany? – spytał Brown.

– Czy wyglądam na takiego? – odparł Cowart. – Nie musisz odpowiadać.

– On niczego nie wywinie?

– Z pewnością.

– Na pewno nie.

Na twarzy Cowarta ponownie pojawił się uśmiech.

– Czuję się trochę jak stary pogromca lwów, który właśnie wybrał się na przechadzkę po dżungli i napotkał jakiegoś byłego podopiecznego, na którego grzbiecie zbyt często próbował bata. Patrzy teraz z góry na starego lwa, zdając sobie sprawę, że nie są już w cyrkowej klatce, lecz na terytorium nieubłaganego drapieżnika. Kapujesz, o co mi chodzi?

Brown uśmiechnął się.

– Wszystko co zrobi, to zawarczy.

– Szczekanie jest gorsze od samego ugryzienia, co?

– Chyba tak, ale to się tyczy psów, a nie lwów.

Cowart otworzył drzwiczki samochodu.

– Zbyt wiele pomieszanych przenośni – powiedział. – Zobaczymy się za kilka minut.

Chłodna wilgotna mgła kotłująca się tuż ponad brudnym chodnikiem uderzyła go po twarzy. Szedł szybko, minął kilku mężczyzn śpiących w opustoszałym wejściu. Skłębiona masa szarobrązowych obdartych ciuchów pozlepianych razem, by uchronić przed chłodem nocy. Gdy przechodził obok, mężczyźni poruszyli się, by po chwili wślizgnąć się z powrotem we wczesnoporanne zapomnienie. Przecznicę czy dwie dalej Cowart usłyszał jakieś uliczne hałasy; głęboki odgłos silników diesla w autobusach – początek porannego ruchu ulicznego. Odwrócił się i stanął na wprost budynku, w którym znajdowało się mieszkanie Fergusona. Przez chwilę stał na werandzie, po czym wszedł w ciemne wejście i szybko wspiął się po schodach. Z pewnością będzie spał, powiedział do siebie, przebudzenie przyniesie mu nieco zamętu w głowie i wątpliwości. Wczesna wizyta należała do planu. Najbardziej niepokojące były godziny między nocą a dniem, w tym czasie ludzie byli najsłabsi.

Wziął głęboki oddech i mocno załomotał do drzwi. Zastygł na chwilę w oczekiwaniu, ponieważ z wnętrza nie doleciał go żaden dźwięk. Zapukał ponownie. Dopiero po kilku sekundach usłyszał zbliżające się kroki. Grzmotnął ponownie pięścią w drzwi.

Odsunięto zasuwy, poluzowano łańcuch i w końcu drzwi stanęły otworem.

Ferguson wytrzeszczył oczy.

– Pan Cowart.

Morderco, pomyślał reporter, lecz rzekł zwyczajnie:

– Cześć, Bobby Earl.

Ferguson przejechał ręką po twarzy i uśmiechnął się.

– Powinienem się domyślić, że się pan zjawi. – I oto jestem.

– Czego pan chce?

– Tego co zawsze. Mam pytanie, na które trzeba odpowiedzieć.

Ferguson otworzył drzwi szeroko i gość wszedł do środka. Przeszli do małego saloniku. Cowart rozejrzał się szybko, bacznie rejestrując najdrobniejsze szczegóły.

– Kawy, panie Cowart? – zapytał Ferguson. – Mam trochę przygotowanej. – Wskazał miejsce na kanapie. – Mam ciasto do kawy. Chce pan kawałek?

– Nie.

– No cóż, nie będzie pan miał nic przeciwko, jak sobie wezmę, co?

– Nie ma sprawy.

Ferguson zniknął w małej kuchni i wrócił po chwili, niosąc parującą filiżankę kawy i blaszany talerzyk z ciastem. Cowart zdążył już ustawić magnetofon na niewielkim stoliku. Ferguson postawił talerzyk obok magnetofonu, odcinając kawałek ciasta. Cowart dostrzegł, że chłopak używał błyszczącego, stalowego noża myśliwskiego. Broń miała piętnastocentymetrowe ostrze i ciężką rączkę. Ferguson odłożył nóż i wsadził sobie kawałek ciasta do ust.

– Trudno to nazwać przyborem kuchennym – zauważył Cowart.

Ferguson wzruszył ramionami.

– Zawsze mam go pod ręką. Parę razy włamywali się do mnie. Wie pan, ćpuny szukają łatwej okazji. To nie jest najspokojniejsza okolica. A może nie zdążył pan zwrócić na to uwagi.

– Zauważyłem.

– Trzeba jakiejś dodatkowej ochrony.

– Czy używałeś kiedykolwiek tego noża do innych celów?

Ferguson roześmiał się. Cowart odnosił wrażenie, że chłopak nabija się z niego, tak jak młodsze dziecko zwykle bezlitośnie dokucza starszemu rodzeństwu, wiedząc, że rodzice i tak wezmą jego stronę.

– Do czego mógłbym go jeszcze używać jak nie po to, by od czasu do czasu ukroić jakiś kawałek chleba lub kawałek mózgu – odparł. Wypił łyk kawy. – A więc? Tak wczesna wizyta. Mam pytanie. Jest pan tu sam?

Wstał, podszedł do okna i rozejrzał się po ulicy.

– Jestem sam.

Ferguson zawahał się, wpatrując się uparcie przez chwilę w kierunku, gdzie Brown zaparkował swój wóz, a następnie odwrócił się do reportera.

– Z pewnością. Usiadł ponownie.

– No dobrze, panie Cowart. Co pana tu sprowadza?

– Rozmawiałeś ze swoją babką?

– Od miesięcy nie rozmawiałem z nikim z Pachouli. Babcia nie ma telefonu i ja także nie.

Cowart rozejrzał się dookoła; rzeczywiście nigdzie nie dostrzegł aparatu telefonicznego.

109
{"b":"110015","o":1}