– Proszę zaczekać!
Sprzeciw dobiegł z tyłu. Wszyscy się odwrócili. To była Lucy Jones. Stała kawałek dalej i ponad głowami zebranych patrzyła na ciało Kleo.
– Mój Boże! – Gulptilila aż zatkało. – Panna Jones? Boże drogi, co pani zrobiła?
Ale odpowiedź na to pytanie, pomyślał Francis, była oczywista. Jej długie, czarne włosy zniknęły. Pojawiły się za to rozjaśnione na blond kosmyki, przycięte krótko i byle jak. Chłopak patrzył na Lucy i kręciło mu się w głowie. Czuł się tak, jakby oglądał sprofanowane dzieło sztuki.
Odepchnąłem się od słów na ścianie, umykając po podłodze mieszkania jak spłoszony pająk, uciekający przed ciężkim butem. Zatrzymałem się pod przeciwległą ścianą. Zapaliłem papierosa, potem zamarłem na chwilę z głową opartą na kolanach. Papierosa trzymałem w dłoni; cienka smużka dymu wznosiła się do mojego nosa. Nasłuchiwałem głosu anioła, czekałem na jego oddech, poruszający włoskami na moim karku. Jeśli go tu nie było, wiedziałem, że nie jest daleko. Nie widziałem Petera ani nikogo innego, chociaż przez chwilę zastanawiałem się, czy nie mogłaby mnie odwiedzić Kleo.
Wszystkie moje duchy krążyły blisko.
Przez moment myślałem o sobie jak o średniowiecznym nekromancie, stojącym nad kotłem bulgoczącego wywaru z nietoperzych oczu i korzeni mandragory, zdolnym przywołać każdą złą zjawę.
– Kleo? Co się stało? – zapytałem, kiedy otworzyłem oczy na otaczający mnie mały świat. - Nie musiałaś umierać.
Kręciłem głową. Zamknąłem oczy, ale w ciemności usłyszałem ją, jak mówi szorstkim, rubasznym głosem, do którego zdążyłem się przyzwyczaić.
– Ależ, Mewa, musiałam. Przeklęte bydlaki. Musiałam umrzeć. Wykończyli mnie, sukinsyny. Wiedziałam, że tak będzie, od samego początku.
Rozejrzałem się, ale z początku wychwytywałem tylko głos. Potem powoli, jak wyłaniający się z mgły żaglowiec, Kleo nabrała kształtu. Opierała się o zapisaną ścianę. Też paliła papierosa. Miała na sobie zwiewną, pastelową podomkę i te same różowe klapki, które zapamiętałem z miejsca jej śmierci. W jednym ręku trzymała papierosa, w drugim, jak mogłem się spodziewać, pingpongową paletkę. Oczy rozświetlało jej jakieś maniakalne zadowolenie, jakby uwolniła się od czegoś trudnego i dręczącego.
– Kto cię zabił, Kleo?
– Bydlaki.
– Ale konkretnie, Kleo?
– Przecież wiesz, Mewa. Wiedziałeś od chwili, kiedy wbiegłeś na te schody, gdzie czekałam. Widziałeś to, prawda?
– Nie. - Pokręciłem głową. – To było takie niejasne. Nie miałem pewności.
– Ale to było to, Mewa. Właśnie to. W tej sprzeczności dostrzegłeś prawdę, nie?
Chciałem powiedzieć „tak”, ale wciąż się wahałem. Byłem wtedy młody i niepewny. Teraz niewiele się zmieniło.
– On tam był, prawda?
– Oczywiście. Zawsze był. A może nie. Zależy, jak na to spojrzeć, Mewa. Ale ty widziałeś, prawda?
Wciąż targały mną sprzeczne odczucia.
– Co się stało, Kleo? Tak naprawdę?
– Jak to, Mewa, umarłam. Wiesz przecież.
– Ale jak?
– To powinna być żmija, przystawiona do mojej piersi.
– Ale nie była.
– Nie, niestety, to prawda. Nie była. Ale jak dla mnie, niewielka różnica. Zdołałam nawet powiedzieć słowa „Umieram, Egipcie. Umieram…”, i to mi wystarczyło.
– Kto je słyszał?
– Wiesz. Spróbowałem inaczej.
– Walczyłaś, Kleo?
– Zawsze, Mewa. Całe moje żałosne, zasrane życie to była walka. – Ale czy walczyłaś z aniołem?
Wyszczerzyła się w uśmiechu i machnęła paletką, rozwiewając dym z papierosa.
– Oczywiście, Mewa. Nie uległam bez walki.
– Zabił cię?
– Nie. Niezupełnie. Ale też, w pewnym sensie. To było takie jak wszystko inne w szpitalu: obłąkane, skomplikowane i szalone.
– Zgadza się – odparłem.
Parsknęła śmiechem.
– Wiedziałam, że to dostrzegłeś. Powiedz im to teraz, tak jak próbowałeś powiedzieć wtedy. Byłoby łatwiej, gdyby cię posłuchali. Ale kto zwraca uwagę na wariatów?
Na tę uwagę, jakże prawdziwą, oboje się uśmiechnęliśmy. Wziąłem głęboki oddech. Czułem olbrzymią, wsysającą stratę jak wewnętrzną próżnię.
– Brakuje mi cię, Kleo.
– Mnie ciebie też, Mewa. Tęsknię za życiem. Zagramy w ping-ponga? Dam ci nawet małe fory.
Uśmiechnęła się, zanim zniknęła.
Westchnąłem i znów odwróciłem się do ściany. Przemknął przez nią jakiś cień i następnym dźwiękiem, jaki usłyszałem, był głos, o którym chciałem zapomnieć.
– Mała Mewa chce poznać odpowiedzi, zanim umrze, tak?
Każde słowo siało zamęt, jak łupiący ból głowy, jakby ktoś dobijał się do drzwi mojej wyobraźni. Zakołysałem się i pomyślałem nagle, że może ktoś rzeczywiście próbuje się włamać, więc uciekłem przed ciemnością pełznącą przez pokój. W sercu szukałem odważnych słów, którymi mógłbym odpowiedzieć, ale mi umykały. Czułem drżenie rąk. Przypuszczałem, że drży mi ręka, i pomyślałem, że jestem na krawędzi jakiegoś wielkiego cierpienia, i nagle, w głębiach siebie, znalazłem to, czego potrzebowałem.
– Znam wszystkie odpowiedzi – odparłem. – Zawsze znałem. Uświadomienie sobie tego zabolało mnie jak nic dotąd. Przeraziło niemal tak samo, jak głos anioła. Wcisnąłem się jeszcze mocniej w kąt, a kiedy to zrobiłem, usłyszałem telefon. Dzwonił w drugim pokoju. Zdenerwowałem się jeszcze bardziej. Po chwili brzęczenie umilkło. Włączyła się automatyczna sekretarka, prezent od sióstr.
– Panie Petrel? Jest pan tam? – Głos wydawał się odległy, ale znajomy. – Mówi Klein z Centrum Zdrowia. Nie przyszedł pan na umówioną wizytę. Mimo obietnicy. Panie Petrel? Francis? Proszę skontaktować się z nami, kiedy tylko odbierze pan tę wiadomość, w przeciwnym razie będę musiał podjąć pewne kroki…
Tkwiłem w kącie jak skamieniały.
– Przyjdą po ciebie – usłyszałem głos anioła. – Nie rozumiesz, Mewa? Jesteś w potrzasku. Nie uciekniesz.
Zamknąłem oczy, ale to nic nie pomogło. Słowa anioła stały się tylko głośniejsze.
– Przyjdą po ciebie, Francis, i tym razem będą chcieli cię zabrać na zawsze. Pomyśl: koniec z małym mieszkankiem. Koniec z liczeniem ryb dla agencji ochrony przyrody. Koniec z chodzeniem po ulicach i przeszkadzaniem ludziom w codziennym życiu. Koniec ciężaru dla twoich sióstr i podstarzałych rodziców, którzy i tak nigdy za bardzo nie kochali syna wariata. Tak, będą chcieli zamknąć Francisa na resztę jego dni. Uwięziony, zapakowany w kaftan bezpieczeństwa, zaśliniony wrak. Tym się staniesz, Francis. Na pewno to widzisz…
Anioł się zaśmiał.
– … Chyba że, oczywiście, ja cię prędzej zabiję – dodał.
Słowa cięły jak nóż.
Chciałem powiedzieć: „Na co czekasz? „, ale zamiast tego odwróciłem się i jak dziecko, z łzami skapującymi z twarzy, poczołgałem się po podłodze do ściany słów. On był cały czas przy mnie, z każdym krokiem, i nie rozumiałem, dlaczego jeszcze mnie nie chwycił. Próbowałem odciąć się od niego, jakby pamięć była moim jedynym ratunkiem. Przypomniałem sobie władcze słowa Lucy, które zabrzmiały tak samo stanowczo, jak wtedy, tyle lat temu.
Lucy ruszyła do przodu.
– Niech nikt niczego nie dotyka – nakazała. – To jest miejsce zbrodni! Evans wydawał się zmieszany obecnością panny Jones i wyjąkał coś bez sensu. Doktor Gulptilil, nadal zaskoczony zmianą wyglądu pani prokurator, pokręcił głową i przesunął się w kierunku Lucy, jakby mógł ją spowolnić, tarasując drogę. Ochroniarze, Duży Czarny i Mały Czarny przestąpili z zakłopotaniem z nogi na nogę.
– Ona ma rację – powiedział z naciskiem Peter. – Trzeba wezwać policję. Głos Strażaka wyrwał Evansa z osłupienia. Psycholog odwrócił się gwałtownie w stronę Petera.