Литмир - Электронная Библиотека

Francis dał pół kroku do przodu. Już zamierzał zabrać głos, ale powstrzymał się.

Spojrzał na Dużego Czarnego, który nieznacznie pokręcił głową. Francis uświadomił sobie, że pielęgniarz daje mu dobrą radę. Gdyby chłopak opisał, co słyszał, gdyby opowiedział o obcym przy swoim łóżku, najprawdopodobniej zostałoby to uznane za kolejną halucynację przez lekarzy skłonnych do takich wniosków. Coś słyszałem - ale nikt inny oprócz mnie. Coś czułem – ale nikt inny tego nie zauważył. Wiem, że doszło do morderstwa - ale wiem to tylko ja. Francis natychmiast dostrzegł beznadziejność swojej sytuacji. Jego protest zostałby zanotowany w karcie jako kolejny dowód, jak długa droga dzieli go od powrotu do zdrowia i możliwości opuszczenia Western State.

Wstrzymał oddech. Obecność anioła w szpitalu wciąż nie była ani rzeczywistością, ani ułudą. Francis wiedział, że anioł to rozumie. Nic dziwnego, pomyślał przy wtórze zgodnego chóru swoich głosów, że morderca czuje się pewnie. Wszystko uchodzi mu bezkarnie.

Pytanie, powiedział sobie, brzmi: Z czym chce ujść bezkarnie?

Dlatego zamknął usta i zamiast się odezwać, popatrzył na Tancerza. Co go zabiło? – pomyślał. Nie było krwi. Żadnych śladów na szyi. Tylko maska śmierci wyryta w rysach. Prawdopodobnie poduszka przyciśnięta do twarzy. Cicha panika. Bezgłośna śmierć. Chwila szamotaniny, potem ciemność. Czy to słyszałem w nocy? – zapytał się Francis. Tak, pomyślał z bólem. Po prostu nie otworzyłem oczu.

Nóż, który zabił Krótką Blond, tym razem został zarezerwowany dla niego. Ale wiadomość na łóżku miała trafić do wszystkich. Francis zadrżał. Wciąż dochodził do siebie; jeszcze nie do końca rozumiał, jak blisko był tej nocy prawdziwej śmierci albo pogrążenia się w jeszcze głębszym szaleństwie. Jedno z drugim szło łeb w łeb – dobrany zestaw ponurej alternatywy.

– Nie znoszę tego typu zgonów – zwrócił się Gulptilil do Evansa tonem swobodnej konwersacji. – Wszyscy się denerwują. Proszę dopilnować, żeby zwiększono dawki leków każdemu, kto wracałby do tego wydarzenia – Zerknął na Francisa. – Nie chcę, żeby pacjenci rozpamiętywali tę śmierć, zwłaszcza że jeszcze w tym tygodniu ma się odbyć narada komisji zwolnień.

– Rozumiem – odparł Evans.

Francis jednak nadstawił uszu, słysząc słowa doktora. Nie sądził, żeby śmierć Tancerza była dla kogokolwiek z sali czymś więcej niż ciekawostką.

Przypuszczał za to, że wiadomość o komisji zwolnień w tym tygodniu dramatycznie wpłynie na wielu pacjentów. Ktoś mógł wyjść, a w Western State nadzieja była przyrodnią siostrą omamu.

Zerknął po raz ostatni na Tancerza i poczuł nieprawdopodobny smutek. Oto człowiek, który został nieoczekiwanie uwolniony, pomyślał.

Ale wśród fal strachu i przygnębienia Francis dostrzegał zestawienie wydarzeń, którego nie umiał do końca zidentyfikować, ale napawało go martwiącymi, zimnymi podejrzeniami.

Do sali sypialnej wprowadzono nosze. Pod okiem Gulptilila i pana Złego zwłoki Tancerza przetoczono z łóżka i przykryto przybrudzoną, białą płachtą. Lucy pokręciła głową na widok tak beztroskiego niwelowania tego, co uważała za miejsce zbrodni.

Gulptilil odwrócił się i odprowadzając wzrokiem ciało, spostrzegł Francisa.

– Ach, pan Petrel – powiedział. – Zastanawiam się, czy czasem nie zbliża się pora naszego kolejnego spotkania.

Francis doskonale się orientował, czego doktor chciał. Kiwnął głową, bo nie wiedział, co innego miałby zrobić. Potem jednak pod wpływem impulsu uniósł ręce nad głowę i obrócił się powoli wokół własnej osi, poruszając rękami i nogami z największym wdziękiem, na jaki go było stać. Świadomie naśladował Tancerza, kręcącego piruety do muzyki, którą słyszał tylko on sam.

Gulptilil stał oniemiały ze zdziwienia, po chwili jednak zareagował.

– Panie Petrel, dobrze się pan czuje? – zapytał.

Francis uznał pytanie za niewyobrażalnie wprost głupie.

Nie przerywając tańca, zszedł doktorowi z drogi.

Na codziennej sesji grupowej rozmowa zeszła na program lotów kosmicznych. Gazeciarz sypał nagłówkami z ostatnich kilku dni, ale pacjenci Western State w dużej części nie chcieli uwierzyć, że człowiek rzeczywiście stanął na Księżycu. Sprzeciwiała się temu zwłaszcza Kleo. Grzmiała o rządowych mistyfikacjach i nieznanych, pozaziemskich niebezpieczeństwach, w jednej chwili chichocząc, w drugiej zapadając w ponure milczenie. Jej huśtawka nastrojów była oczywista dla wszystkich oprócz pana Złego, który ignorował większość objawów szaleństwa. Takie miał podejście. Lubił słuchać, notować, a potem pacjent odkrywał, kiedy ustawiał się w kolejce po wieczorne lekarstwa, że zmieniono mu dawki. Krępowało to rozmowę, ponieważ wszyscy w szpitalu uważali leki za ogniwa łańcucha, który ich tu trzymał.

O śmierci Tancerza nie rozmawiano, chociaż wszyscy o niej myśleli. Morderstwo Krótkiej Blond fascynowało i przerażało; zgon Tancerza przypomniał ludziom o ich własnej śmiertelności, a tego bali się zupełnie inaczej. Nieraz któryś z pacjentów siedzących w luźnym kole wybuchał śmiechem albo zaczynał łkać, co nie miało nic wspólnego z tokiem rozmowy, lecz spontanicznie wynikało z jakichś wewnętrznych przemyśleń.

Francis odniósł wrażenie, że pan Zły przygląda mu się wyjątkowo uważnie. Przypisywał to swojemu dziwacznemu zachowaniu tego ranka.

– A ty, Francis? – spytał niespodziewanie Evans.

– Przepraszam, słucham? – odparł chłopak.

– Co sądzisz o kosmonautach?

Francis zastanawiał się przez chwilę, potem pokręcił głową.

– Trudno to sobie wyobrazić – odparł.

– Co takiego?

– Jak to jest być w kosmosie, mieć kontakt tylko przez komputery i radia. Nikt wcześniej nie dotarł tak daleko. To interesujące. Nie sama zależność od sprzętu, tylko to, że żadna wyprawa przedtem nie była taka jak ta.

Pan Zły kiwnął głową.

– A odkrywcy w Afryce i na biegunie północnym?

– Zmagali się z żywiołami. Z nieznanym. Ale kosmonauci stają przed czymś zupełnie innym.

– Przed czym?

– Przed mitami – powiedział Francis. Rozejrzał się po pozostałych. – Gdzie Peter?

Pan Zły poruszył się niespokojnie.

– Wciąż w izolatce – wyjaśnił. – Ale niedługo powinien wyjść. Wracajmy do kosmonautów.

– Kosmonauci nie istnieją – oznajmiła Kleo. – A Peter tak. – Pokręciła głową. – A może nie? – dodała. – Może to wszystko sen i za chwilę się obudzimy.

Po tych słowach wybuchł spór między Kleo i Napoleonem a kilkoma pozostałymi o to, co naprawdę istnieje, a co nie, i czy jeśli coś się dzieje poza nami, to czy dzieje się naprawdę. Cała grupa zaczęła prychać i w podnieceniu wymachiwać rękami. Evans tego nie przerywał. Francis przysłuchiwał się przez chwilę dyskusji, bo zauważał pewne podobieństwa między sytuacją jego w szpitalu i ludzi lecących w kosmos. Tamci dryfują w pustce, pomyślał, tak samo jak ja.

Już otrząsnął się z przerażenia poprzedniej nocy, ale nie był pewien, czy jest gotów powitać następną.

Wyszukiwał w pamięci słowa anioła, ale ciężko było mu je sobie przypomnieć z konieczną precyzją. Strach wszystko wypaczał. Tworzył zniekształcony obraz jak w gabinecie luster.

Nie próbuj zobaczyć anioła, powiedział sobie w pewnej chwili. Postaraj się zobaczyć to, co anioł widzi.

Przestań! - krzyknęły nagle ostrzegawczo jego głosy. Nie rób tego!

Poruszył się niespokojnie na krześle. Głosy nie ostrzegałyby go, gdyby nie chodziło o coś ważnego i niebezpiecznego. Potrząsnął lekko głową jakby chciał nawiązać przerwane połączenie z wciąż kłócącą się grupą. Popatrzył na pozostałych.

– … Po co w ogóle mamy lecieć w kosmos… – mówił właśnie Napoleon. Francis zobaczył, że siedząca naprzeciwko niego Kleo przygląda mu się z trochę zdezorientowanym, trochę zaciekawionym wyrazem twarzy, z uwagą graniczącą niemal z podziwem. Nachyliła się, ignorując Napoleona, co rozwścieczyło małego człowieczka.

– Mewa coś widział, prawda? – spytała cicho.

82
{"b":"109922","o":1}