Za wyjątkiem, oczywiście, mnie.
O mnie rozmawiano przyciszonymi głosami, takim samym tonem, jaki zwykle rezerwowano dla przekazywania wstrząsających wiadomości: że dwie ulice dalej wprowadziła się rodzina czarnych, że widziano burmistrza wychodzącego z motelu z kobietą, z całą pewnością nie żoną.
Przez te wszystkie lata ani razu nie zaproszono mnie na urodzinowe przyjęcie. Nigdy nie poproszono, żebym został na noc. Nie zabrano na rodzinny wypad na lody. Nikt do mnie wieczorem nie dzwonił, żeby pogadać o szkole, sporcie albo o tym, kto kogo pocałował na potańcówce w siódmej klasie. Nigdy nie grałem w zespole, nie śpiewałem w chórze ani nie maszerowałem w orkiestrze. Jesienią nie kibicowałem na piątkowych meczach, nigdy też nie włożyłem źle leżącego smokingu i nie poszedłem na bal maturalny. Moje życie było niezwykłe przez nieobecność wszystkich tych drobiazgów, które składają się na normalność u innych.
Nie byłem w stanie powiedzieć, czego nienawidziłem bardziej – nieuchwytnego świata, z którego wyszedłem i do którego nigdy nie mogłem wrócić, czy samotnego świata, w którym kazano mi żyć: liczba mieszkańców jeden, nie licząc głosów.
Przez tyle lat słyszałem, jak wołają moje imię: Francis! Francis! Francis! Wyjdź! Wyobrażałem sobie, że tak mniej więcej wołałyby mnie dzieci z okolicy w ciepłe, lipcowe wieczory, kiedy słońce powoli zachodzi, a upał unosi się w powietrzu aż do kolacji. Nigdy tak nie zrobiły. Cóż, w sumie trudno mieć do nich pretensje. Nie wiem, czy na ich miejscu bym chciał, żebym wyszedł się pobawić. A w miarę jak dorastałem, dojrzewały też moje głosy; zmieniały się, jakby dotrzymywały mi kroku z każdym mijającym rokiem.
Wszystkie te myśli rodziły się gdzieś w przezroczystym świecie między snem a jawą, bo nagle otworzyłem oczy w swoim mieszkaniu. Musiałem przysnąć, oparty plecami o niezapisany fragment ściany. Zwykle te wszystkie myśli były tłumione przez leki. Zdrętwiał mi kark. Wstałem niepewnie. Dzień wokół mnie zblakł i znów byłem sam, nie licząc wspomnień, duchów i znajomego mamrotania dawno niesłyszanych głosów. Wszystkie zdawały się rozradowane tym, że odzyskały władzę nad moją wyobraźnią. To było trochę tak, jakby ocknęły się razem ze mną; wyobrażałem sobie, że tak budziłaby się obok mnie prawdziwa kochanka, gdybym kiedykolwiek miał prawdziwą kochankę. W uszach mojej wyobraźni głośno domagały się uwagi, trochę jak rozentuzjazmowany tłum na aukcji.
Przeciągnąłem się niespokojnie i podszedłem do okna. Wyjrzałem na pełznące przez miasto strzępy nocy tak samo, jak robiłem to już dziesiątki razy, tyle tylko, że teraz skupiłem się na jednym cieniu, za przysadzistym, ceglanym budynkiem sklepu z częściami samochodowymi. Patrzyłem, jak skraj ciemności się przesuwa. Pomyślałem, że to straszne, iż każdy cień był tylko minimalnie podobny do budynku, drzewa czy idącego szybkim krokiem człowieka, który go zrodził. Nabiera własnego kształtu, nawiązującego do oryginału, ale niezależnego. Taki sam, a inny. Cienie, stwierdziłem, mogą mi powiedzieć bardzo dużo o moim świecie. Może bliżej mi było do bycia jednym z nich, niż do bycia żywym. Potem, kątem oka, zauważyłem radiowóz. Sunął powoli moją ulicą.
Nagle przestraszyłem się, że jadą mnie sprawdzić. Czułem, że dwie pary oczu w zaciemnionym samochodzie unoszą się, omiatają wzrokiem fasadę budynku jak dwa zestawy reflektorów, potem nieruchomieją dokładnie na moim oknie. Rzuciłem się w bok i skuliłem przy ścianie.
Jechali po mnie. Byłem pewny, tak samo jak tego, że po dniu przychodzi noc, a po nocy dzień. Przeszukałem wzrokiem mieszkanie, próbując znaleźć sobie jakąś kryjówkę. Wstrzymałem oddech. Miałem wrażenie, że każde uderzenie mojego serca dudni jak róg przeciwmgielny. Próbowałem mocniej wcisnąć się w ścianę, jakby mogła mnie zamaskować. Czułem obecność policjantów za drzwiami.
A potem nic.
Nie rozległo się niecierpliwe łomotanie do drzwi.
Nie usłyszałem głośnego „Policja!”, pojedynczego słowa, które mówi wszystko od razu.
Otoczyła mnie cisza. Po chwili dyskretnie wyjrzałem przez okno i zobaczyłem pustą ulicę.
Nie było samochodu. Ani policjantów. Tylko jeszcze więcej cieni.
Na chwilę znieruchomiałem. Czy radiowóz w ogóle się tam pojawił?
Wolno odetchnąłem. Wmawiałem sobie, że nic się nie stało, nie ma się czym przejmować. Dokładnie to samo próbowałem sobie wmówić tyle lat temu w szpitalu.
Wciąż miałem w pamięci twarze, nawet jeśli bez nazwisk. Powoli, przez tamten dzień i następny, Lucy przesłuchiwała mężczyzn posiadających według niej elementy profilu, który budowała głęboko w głowie. Mężczyzn pełnych gniewu. Był to na swój sposób przyspieszony kurs poznawczy jednego plastra naszej szpitalnej klienteli, odciętego z krawędzi. Do tamtego gabinetu spędzano najróżniejsze przypadki psychicznych chorób, sadzano je na krześle, czasem przy udziale lekkiego szturchnięcia ze strony Dużego Czarnego, przy wtórze drobnego gestu Lucy i kiwnięcia głową przez pana Evansa.
Co do mnie – ja zawsze siedziałem cicho i słuchałem.
Obserwowałem paradę niemożliwości. Niektórzy pacjenci byli ostrożni, bezustannie zerkali na boki, udzielali wymijających odpowiedzi. Inni wydawali się przerażeni, kulili się na krześle, z potem na czole, z drżeniem w głosie, a każde pytanie Lucy uderzało w nich jak młot, nieważne, jak było rutynowe, łagodne czy nieznaczące. Jeszcze inni zachowywali się agresywnie, ciągle podnosili głos, krzyczeli w złości i, w niejednym przypadku, walili pięściami w biurko, unosząc się urażoną godnością i niewinnością. Kilku nic nie mówiło, patrzyło tępo przed siebie, jakby każde stwierdzenie czy pytanie Lucy pochodziło z zupełnie innego planu egzystencji, jakby nie znaczyło nic w żadnym znanym im języku, więc odpowiedź była niemożliwa. Niektórzy reagowali bełkotem, inni zmyślaniem, jedni złością, drudzy strachem. Kilku gapiło się w sufit albo naśladowało rękami gest duszenia kogoś. Jedni patrzyli na zdjęcia zwłok ze strachem, inni z niepokojącą fascynacją. Ktoś natychmiast się przyznał: „To ja, to ja”, bez przerwy bełkotał, nie pozwalając Lucy zadać choćby jednego z pytań, mogących wskazywać, że to rzeczywiście on popełnił zbrodnię. Inny nic nie powiedział, wyszczerzył się tylko i włożył sobie rękę w spodnie, żeby się podniecić; dopiero zniechęcający ucisk wielkiej dłoni Dużego Czarnego na ramieniu zmusił go, żeby przestał. Przez cały ten czas pan Zły siedział obok Lucy. Kiedy tylko Duży Czarny wyprowadzał kolejnego pacjenta za drzwi, psycholog podawał argumenty wykluczające danego pacjenta. W jego podejściu widoczna była irytująca wyrazistość; miał być pomocny i udzielać informacji, a w rzeczywistości przeszkadzał i mącił. Pan Zły, pomyślałem, był prawie tak sprytny, jak mu się zdawało, i nie tak głupi, jak uważali niektórzy z nas, co, jak myślę teraz, po tylu latach, stanowiło bardzo niebezpieczną kombinację.
Podczas kolejnych przesłuchań ogarnęło mnie dziwne przeświadczenie: zacząłem widzieć. To było tak, jakbym potrafił uzmysłowić sobie, wyobrazić, skąd bierze się każde cierpienie. I jak wszystkie te nawarstwiające się cierpienia z biegiem lat przekształciły się w obłęd.
Poczułem, że nad moim sercem zalega ciemność.
Każde włókno ciała krzyczało, żebym wstał i uciekał, wydostał się z tego pokoju, że wszystko, co widziałem, słyszałem i pojmowałem, było straszne, że nie miałem prawa ani chęci gromadzić tych informacji. Ale pozostałem nieruchomy. Nie mogłem nawet drgnąć, bojąc się w tej chwili siebie samego tak bardzo, jak bardzo bałem się tamtych przesłuchiwanych mężczyzn, z których każdy zrobił kiedyś coś strasznego.
Nie byłem taki jak oni. A mimo to byłem podobny.
Za pierwszym razem, kiedy Peter Strażak wyszedł z budynku Amherst, zakręciło mu się w głowie i musiał chwycić się poręczy, żeby nie upaść. Oblało go jasne światło słońca, ciepły, późnowiosenny wiatr zmierzwił mu włosy, zapach hibiskusów kwitnących wzdłuż ścieżek wypełnił jego nozdrza. Zatrzymał się niepewnie na szczycie schodów prowadzących do bocznych drzwi, trochę jak pijany albo jakby przez wszystkie tygodnie spędzone w budynku obracano go wokół własnej osi i dopiero teraz przestano nim kręcić. Słyszał warkot samochodów przejeżdżających drogą za murem szpitala a z drugiej strony pokrzykiwania dzieci bawiących się na trawniku przed budynkami personelu. Wytężył słuch. Spoza wesołych głosów dobiegła go muzyka z radia. Motown, pomyślał. Coś z uwodzicielsko wyraźnym rytmem i przypominającymi syreny harmoniami w refrenie.