– Bierzesz lekarstwa?
– Oczywiście.
– Wszystkie? – wysylabizowała, jakby mówiła do wyjątkowo opóźnionego dziecka.
– Tak. – Dla podkreślenia kiwnąłem jeszcze głową. Tej kobiecie łatwo było kłamać. Nie czułem nawet wyrzutów.
– Chyba ci nie wierzę, Francis.
– Wierz, w co chcesz.
Zła odpowiedź. W myślach kopnąłem się w kostkę.
– Znów słyszysz głosy?
– Nie. W ogóle. Skąd ci to przyszło do głowy?
– Jesz coś? Wysypiasz się? – To mówiła Colleen. Mniej natarczywie, ale bardziej sondująco.
– Trzy posiłki dziennie, pełne osiem godzin co noc. Pani Santiago przygotowała mi wczoraj talerz kurczaka z ryżem – mówiłem rześkim tonem.
– Co ty tam robisz? – chciała wiedzieć Megan.
– Spisuję historię swojego życia. Nic specjalnego. Pokręciła głową. Nie uwierzyła mi, dalej wyciągała szyję.
– Dlaczego nie chcesz nas wpuścić? – spytała Colleen.
– Potrzebuję trochę prywatności.
– Znów słyszysz głosy – stwierdziła Megan z przekonaniem. – Po prostu to wiem.
Zawahałem się.
– Skąd? - spytałem. – Też je słyszysz?
To oczywiście rozeźliło ją jeszcze bardziej.
– Masz nas natychmiast wpuścić!
Pokręciłem głową.
– Chcę być sam - odparłem, na co Colleen wyglądała, jakby miała się za chwilę rozpłakać. – Chcę, żebyście zostawiły mnie w spokoju. Właściwie po co przyjechałyście?
– Mówiłyśmy. Martwiłyśmy się o ciebie – powiedziała Colleen.
– Dlaczego? Ktoś wam kazał?
Siostry spojrzały na siebie, potem odwróciły się do mnie.
– Nie. - Megan starała się wtłoczyć w swój głos przekonanie. - Po prostu tak długo się nie odzywałeś…
Uśmiechnąłem się. Teraz kłamaliśmy już wszyscy troje.
– Byłem zajęty. Jeśli chcecie się ze mną spotkać, niech wasi ludzie zadzwonią do mojej sekretarki, spróbuję was wcisnąć przed Świętem Pracy.
Nawet się nie roześmiały na mój żart. Zacząłem zamykać drzwi, ale Megan podeszła bliżej i zatrzymała je ręką.
– Co to jest? - spytała, wskazując ścianę. – Co ty tam piszesz?
– To moja sprawa, nie wasza - odparłem.
– Piszesz o matce i ojcu? O nas? To niesprawiedliwe!
Trochę mnie zatkało. Pierwsza diagnoza – siostra miała większą paranoję niż ja.
– Dlaczego uważasz – zapytałem powoli – że jesteście na tyle interesujący, żeby o was pisać?
A potem zamknąłem drzwi, pewnie trochę za mocno, bo huk zabrzmiał w małym mieszkaniu jak wystrzał.
Znów zaczęły się dobijać, ale je zignorowałem. Kiedy wracałem do ściany, słyszałem w głowie mruczenie znajomych głosów, gratulujących mi tego, co zrobiłem. Zawsze lubiły, kiedy okazywałem niezależność i sprzeciw. Ale zaraz potem rozległ się odległy, niosący się echem drwiący śmiech, coraz wyższy, wymazujący znajome dźwięki. Przypominał trochę krakanie wrony, niesione silnym wiatrem, przelatujące nad moją głową. Zadrżałem i skuliłem się prawie tak, jakbym mógł uchylić się przed dźwiękiem.
Wiedziałem, kto to był.
– Możesz się śmiać! – krzyknąłem na anioła. – Ale kto inny jeszcze wie, co się stało?
Francis usiadł naprzeciwko Lucy przy biurku, a Peter krążył w głębi małego gabinetu.
– A więc, pani prokurator – odezwał się Strażak z odrobiną niecierpliwości w głosie – co teraz?
Lucy wskazała kilka teczek.
– Myślę, że pora zacząć rozmowy z pacjentami. Tymi, którzy w przeszłości dopuszczali się przemocy.
Peter kiwnął głową, ale wyglądał na skonsternowanego.
– Na pewno, kiedy zaczęła pani czytać te rzeczy, uświadomiła sobie, że pod to kryterium podchodzą niemal wszyscy, oprócz niedołężnych i niedorozwiniętych, a oni też mogą mieć jakieś wpisy. Musimy znaleźć cechy dyskwalifikujące. Myślę, panno Jones… – zaczął, ale przerwała mu, podnosząc rękę.
– Peter, od tej pory mów mi po prostu Lucy – zaproponowała. – W ten sposób nie będę musiała się zwracać do ciebie po nazwisku, bo wiem z akt że twoja tożsamość ma pozostać nie tyle ukryta, ile, powiedzmy… zawoalowana, zgadza się? Z powodu złej sławy w dużej części wielkiej Wspólnoty Massachusetts. Wiem też, że po przybyciu tutaj powiedziałeś Gulptililowi, że nie masz już nazwiska, co on zinterpretował jako chęć nieprzynoszenia twojej dużej rodzinie bliżej nieokreślonego wstydu.
Peter zatrzymał się i przez chwilę Francis miał wrażenie, że jego przyjaciel się rozgniewa. Jeden z głosów zawołał: Teraz uważaj!; Francis bez słowa przyglądał się pozostałej dwójce. Lucy uśmiechała się, jakby wiedziała, że zawstydziła Petera, a on wyglądał jak ktoś, kto próbuje wymyślić właściwą ripostę. Po chwili oparł się o ścianę i uśmiechnął, niemal identycznie jak pani prokurator.
– Dobrze, Lucy – odparł powoli. – Niech będzie po imieniu. Ale powiedz mi jedno. Nie sądzisz, że przesłuchiwanie pacjentów ze skłonnościami do przemocy czy nawet takich, którzy zachowywali się agresywnie po przybyciu do szpitala, będzie bezowocne? Inaczej: ile masz czasu, Lucy? Ile czasu możesz poświęcić na szukanie tu odpowiedzi?
Uśmiech Lucy nagle zniknął.
– Dlaczego o to pytasz?
– Bo zastanawiam się, czy twój szef w Bostonie wie, co ty tu tak naprawdę robisz.
W małym pokoiku zapadła cisza. Francis uważał pilnie na każdy ruch swoich towarzyszy: na wyraz ich oczu i to, co się za nimi kryło, na układ ramion i barków, mogący wskazywać, że myślą coś innego, niż mówią.
– Dlaczego uważasz, że nie mam pełnego poparcia mojego biura?
– A masz? – zapytał Peter wprost.
Francis zobaczył, że Lucy zamierza odpowiedzieć najpierw tak, potem inaczej, potem jeszcze inaczej.
– Mam i nie mam – powiedziała w końcu.
– To dwa różne wyjaśnienia, Lucy.
Kiwnęła głową.
– Moja obecność tutaj nie jest jeszcze wynikiem oficjalnego dochodzenia. Uważam, że należy je rozpocząć. Inni nie są przekonani. A ściślej rzecz biorąc, nie są pewni, czy sięga tu nasza jurysdykcja. Dlatego, kiedy chciałam wybrać się do szpitala, w moim biurze wybuchł spór. Skończyło się na tym, że pozwolono mi jechać, ale nieoficjalnie.
– Domyślam się, że nie przedstawiłaś tych okoliczności Gulptililowi.
– Dobrze się domyślasz, Peter.
Peter znów zaczął krążyć po pokoju, jakby ruch mógł dodać rozpędu jego myślom.
– Ile czasu potrzebujesz, zanim szpitalna administracja się tobą zmęczy albo twoje biuro cię odwoła?
– Niewiele.
Peter znów jakby się zawahał, przebierając wśród możliwych reakcji. Francis pomyślał, że Peter widział fakty i jak przewodnik górski w przeszkodach dostrzegał możliwości, a postęp mierzył czasami pojedynczymi krokami.
– A więc – mruknął Peter, jakby do siebie – Lucy przyjechała do szpitala przekonana, że jest tu przestępca. I chce go znaleźć, bo… jest nim zainteresowana. Tak?
Lucy przytaknęła. Z jej twarzy zniknęło wszelkie rozbawienie.
– Czas spędzony w Western State nie wpłynął na twoje umiejętności detektywistyczne.
– Och, myślę, że wpłynął. – Nie rozwinął: poprawił czy pogorszył. – A dlaczego jesteś nim tak zainteresowana?
Po dłuższej chwili milczenia Lucy opuściła głowę.
– Peter, nie znamy się chyba dość dobrze. Ale ujmę to tak: osobnik, który popełnił tamte trzy morderstwa, zakpił z mojego biura.
– Zakpił?
– Tak. Na zasadzie „nie złapiecie mnie”.
– Nie powiesz nic więcej?
– Nie teraz. To szczegóły, których chciałabym użyć w ewentualnym akcie oskarżenia. A więc…
Peter nie dał jej dokończyć.
– Nie chcesz zdradzać szczegółów dwóm wariatom. Lucy wzięła głęboki oddech.
– A ty chciałbyś opowiadać, jak rozlałeś benzynę w kościele? I po co? Oboje znów przez chwilę milczeli. Potem Peter odwrócił się do Francisa.