Литмир - Электронная Библиотека

Peter Strażak patrzył na przeciwległą ścianę sali sypialnej, z całych sił próbując oddzielić ból odległego wspomnienia od zadania, którym miał się zająć. Jego myśli mąciła niepewność. Uważał się za człowieka zdecydowanego i stanowczego, więc wątpliwości bardzo go drażniły. On i Mewa spontanicznie zaproponowali Lucy pomoc, ale zastanawiał się, czy postąpił właściwie. W swoim entuzjazmie nie brał pod uwagę porażki i z całych sił próbował odnaleźć drogę, która mogła dać im sukces. Gdzie tylko sięgnął myślą, napotykał ograniczenia i utrudnienia, a nie wiedział, jak mieliby je pokonać.

Uważał się za jedynego pragmatyka w szpitalnym świecie.

Westchnął. Była późna noc, a on siedział oparty o ścianę, z nogami wyciągniętymi na łóżku, słuchając otaczających go odgłosów snu. Nawet noc nie daje wytchnienia w cierpieniu, pomyślał. Mieszkańcy szpitala nie byli w stanie uciec od swoich problemów, nieważne, jak duże dawki narkotyków przepisywał im Piguła. Peter pomyślał, że to właśnie jest najbardziej zdradzieckie w chorobie umysłowej: osiągnięcie stanu, w którym można w ogóle zacząć myśleć o wyzdrowieniu, wymagało tak dużo siły woli i gruntownego leczenia, że stawało się dla większości iście herkulesowym wyzwaniem, a dla niektórych czystą niemożliwością. Usłyszał przeciągły jęk i już miał spojrzeć w tamtą stronę, ale powstrzymał się, bo rozpoznał jęczącego. Smuciło go czasem, kiedy Francis rzucał się we śnie. Chłopak nie zasługiwał na cierpienia, które czyhały na niego w mroku.

Samego siebie nie zaliczał do tej kategorii.

Próbował się rozluźnić, ale nie potrafił. Zastanawiał się przez chwilę, czy gdyby zamknął oczy, z dźwięków wydawanych przez niego przez sen biłaby taka sama męka. Różnica, mówił sobie, między nim a pozostałymi polegała na tym, że on był winny, a oni prawdopodobnie nie.

Nagle, nie wiadomo skąd, poczuł słodkawy, ciężki zapach jakiegoś środka zapalającego. W pierwszej chwili pomyślał, że to benzyna, potem że płyn do zapalniczek.

Wrażenie było tak silne, że niewiele brakowało, a zerwałby się z łóżka. W pierwszym odruchu chciał podnieść alarm, zorganizować ludzi i wyprowadzić ich, zanim wybuchnie pożar. Oczyma wyobraźni zobaczył nagle czerwone i żółte jęzory płomieni, szukające paliwa na łóżku, ścianach, podłodze. Wyobraził sobie rozpaczliwe charczenie w sali zasnutej gęstymi kłębami dymu. Drzwi były zamknięte na klucz, jak co noc; słyszał ogarniętych paniką mężczyzn, wrzeszczących, wzywających pomocy i tłukących o ściany. Wszystkie mięśnie w jego ciele napięły się, a potem, tak samo nagle, rozluźniły, kiedy wciągnął powietrze do płuc i zdał sobie sprawę, że zapach jest halucynacją. Tak jak te, które dręczyły Francisa i Napcia, czy nawet jak te wyjątkowo okropne, nękające Chudego.

Czasami Peterowi wydawało się, że całe jego życie określały zapachy. Odór piwa i whiskey, ciągnący się za ojcem, wymieszany ze smrodem zaschniętego potu i brudu po ciężkiej pracy na budowie. Czasem od ojca czuć było gęstym zapachem ropy, kiedy naprawiał jakieś maszyny. A wtulenie się w jego potężną pierś oznaczało nos pełen stęchłej woni papierosów, które w końcu go zabiły. Matka z kolei zawsze pachniała rumiankiem, bo z całych sił zwalczała ostry odór detergentów, używanych do prania. Czasami, pod ciężkim zapachem jej ulubionych mydeł Peter wychwytywał lekką nutę bielinki. Matka pachniała o wiele lepiej w niedziele, kiedy kąpała się rano, potem piekła ciasta w kuchni, tak że do kościoła szła osnuta ziemistym, chlebowym zapachem, natarczywie czystym, jakby tego właśnie chciał Bóg. Kościół kojarzył się Peterowi też ze sztywnym ubraniem pod biało-złotą szatą ministranta i kadzidłem, od którego czasem kichał. Przypominał sobie te wszystkie zapachy, jakby przyszły razem z nim do szpitala.

Z wojny zapamiętał zupełnie nowy zestaw. Ciężki odór dżungli, roślin i mięsa, kordytu i fosforu po strzelaninach. Lepki smród dymu i napalmu w oddali, wymieszany z przyprawiającym o klaustrofobię zapachem wszechobecnych zarośli. Przyzwyczaił się do smrodu krwi, wymiocin i odchodów, tak często towarzyszącego umieraniu. W wioskach, przez które przechodzili, napotykał aromaty egzotycznej kuchni, a na zalanych polach zapachy bagiennego niebezpieczeństwa. Nad bazami unosił się ostry, znajomy zapach marihuany i szczypiący w oczy smród środków do czyszczenia broni.

Był to świat zapachów nieznanych i niepokojących.

Kiedy wrócił do kraju, odkrył, że ogień też ma dziesiątki różnych zapachów. Palące się drewno pachniało inaczej niż płonące chemikalia czy topiący się w żarze beton. Pierwsze liźnięcia płomieni wydobywały inny zapach niż ogień, który rósł i rozkwitał. A wszystko to z kolei było odmienne od ciężkiego smrodu zwęglonych belek i poskręcanego metalu, który pozostawał, kiedy ogień pokonano i zduszono. Peter znał też specyficzny zapach wyczerpania. Kiedy zapisał się na kurs inspektora pożarowego, najpierw nauczono go korzystać z własnego nosa, bo benzyna, którą często stosowano do podpaleń, pachniała inaczej niż nafta, a ta z kolei różniła się wonią od wszystkich pozostałych środków używanych do siania zniszczenia. Niektóre z tych zapachów były delikatne, z nieuchwytnym, subtelnym bukietem; inne oczywiste i amatorskie, zwracające na siebie uwagę już w pierwszych chwilach, kiedy tylko weszło się na gruzy pogorzeliska.

Peter użył zwykłej benzyny, kupionej na stacji kilometr od kościoła. Zapłacił kartą kredytową na swoje nazwisko. Zależało mu, by nikt nie miał żadnych wątpliwości, kto jest autorem tego konkretnego pożaru.

W półmroku dormitorium domu wariatów Peter Strażak pokręcił głową, chociaż sam nie miał pewności, czemu przeczy. Tamtej nocy zapanował nad swoim morderczym szałem i zignorował wszystko, co wiedział na temat ukrywania źródła pożaru, wszystko, czego nauczył się o ostrożności i subtelności. Zostawił po sobie trop tak wyraźny, że nawet najbardziej niedoświadczony inspektor nie miałby problemu ze znalezieniem sprawcy. Podłożył ogień, potem przeszedł przez nawę za zakrystię, wykrzykując ostrzeżenia, ale przekonany, że jest sam. Zatrzymał się, gdy usłyszał, że ogień zachodzi go od tyłu, i spojrzał w górę, na witraż w oknie, który nagle rozbłysnął życiem, odbijając płomienie. Peter się przeżegnał, jak robił to już tysiące razy, i wyszedł na zewnątrz. Na trawniku przed kościołem stał chwilę, aż pożar wybuchł z pełną siłą. Później. W ciemności, na schodach wejściowych domu swojej matki czekał na przybycie policji. Wiedział, że zrobił dobrą robotę i że nawet najlepsza brygada strażaków nie ugasi pożaru, dopóki nie będzie po wszystkim.

Nie przypuszczał jednak, że ksiądz, którego tak znienawidził, był w środku. Na połówce w kancelarii, a nie w domu, we własnym łóżku, gdzie powinien być, jak zwykle. Spał w objęciach mocnego środka nasennego, bez wątpienia przepisanego mu przez lekarza parafianina, martwiącego się, że ojczulek chodzi blady i mizerny, a jego kazania są pełne niepokoju. Nic dziwnego, że takie były. Peter Strażak wiedział, co ksiądz zrobił jego małemu bratankowi, i ze wszystkich parafian tylko on mógł pociągnąć tego człowieka do odpowiedzialności. To właśnie nigdy nie dawało Peterowi spokoju: dlaczego ksiądz nie wybrał sobie innej ofiary, niespokrewnionej z nikim, kto by zareagował. Peter zastanawiał się też, czy środek, który nie pozwolił księdzu się obudzić, kiedy wokół niego szalała rycząca śmierć, nie był tym samym środkiem, który Piguła zwykł przepisywać swoim pacjentom. Przypuszczał, że tak – symetria tego faktu wydawała mu się przyjemnie, prawie zabawnie ironiczna.

– Co się stało, to się nie odstanie – wyszeptał.

Rozejrzał się, żeby sprawdzić, czy nikogo nie obudził.

Spróbował zamknąć oczy. Wiedział, że musi się przespać, a mimo to nie miał nadziei, że sen przyniesie mu odpoczynek.

Westchnął i zsunął nogi z łóżka. Postanowił pójść do łazienki i napić się wody. Potarł dłońmi twarz, jakby w ten sposób mógł zetrzeć część wspomnień.

50
{"b":"109922","o":1}