Peter przyglądał się całemu przedsięwzięciu podejrzliwie, ale Francis uznał to za przyjemną odmianę po wysiadywaniu na spotkaniach, których jedynym celem – jak zaczął przypuszczać – było podkreślanie szaleństwa pacjentów na tle normalności pana Evansa. Kleo się niecierpliwiła, jakby już wiedziała, co zamierza narysować, a Napoleon nucił pod nosem marszową melodię, przyglądając się czystej karcie na swoich kolanach i pocierając palcami jej krawędzie.
Siostra Błąd stanęła na środku kręgu. Wszystkich pacjentów traktowała jak dzieci, czego Francis nie znosił.
– Pan Evans chciałby, żebyście spędzili ten czas na rysowaniu autoportretu – oznajmiła z ożywieniem. – Czegoś, co mówiłoby, jak widzicie siebie samych.
– Nie mogę narysować drzewa? – spytała Kleo. Wskazała rząd okien świetlicy, pełnych rozszczepionego blasku popołudniowego słońca.
Za szybą i drucianą siatką Francis widział jedno z drzew rosnących na dziedzińcu. Kołysało się w lekkiej bryzie; wiosenny powiew poruszał młodymi zielonymi liśćmi.
– Nie, chyba że uważasz się za drzewo – odparła siostra Błąd, stwierdzając coś tak oczywistego, że aż przytłaczającego.
– Drzewo Ideowe? – spytała Kleo. Uniosła pulchne ramię i napięła mięśnie jak kulturysta. – Bardzo mocne drzewo.
Francis wybrał paletę akwarelek. Niebieski. Czerwony. Czarny. Zielony. Pomarańczowy. Brązowy. Mały, papierowy kubek z wodą postawił przy sobie na podłodze. Zerknął jeszcze na Petera, który niespodziewanie nachylił się nad swoim papierem i zawzięcie nad czymś pracował. Wreszcie Francis zajął się własną czystą kartką. Umoczył pędzelek w wodzie, potem w czarnej farbie. Gdy narysował podłużny owal, zajął się domalowywaniem rysów.
W głębi świetlicy jakiś mężczyzna stał twarzą do ściany i mamrotał coś monotonnie, przerywając tylko co kilka minut, żeby zerknąć na grupę i zaraz wrócić do swojej dziwnej modlitwy. Francis dostrzegł tego samego upośledzonego, który wcześniej w korytarzu przymierzał się do bójki. Atleta przeszedł przez salę, pochrząkując. Co jakiś czas zerkał w stronę wyimaginowanych wrogów, raz za razem uderzając pięścią w otwartą dłoń. Francis odwrócił się z powrotem do swojego rysunku; delikatnie przesuwał pędzelek po papierze, z satysfakcją obserwując, jak na środku karty pojawia się postać.
Pracował w skupieniu. Starał się namalować sobie uśmiech, ale wyszedł mu przekrzywiony, jakby połowa twarzy z czegoś się cieszyła, a druga była pogrążona w żalu. Oczy patrzyły na niego uważnie; pomyślał, że wie, co się w nich kryje. Francis uznał, że namalował Francisa może trochę za bardzo zgarbionego, zbyt zrezygnowanego. Ale to było mniej ważne niż próba pokazania, że Francis na papierze miał uczucia, marzenia i pragnienia, wszystkie emocje, które wiązał ze światem zewnętrznym.
Nie odrywał wzroku od obrazu, dopóki siostra Błąd nie oznajmiła, że do końca zajęć zostało tylko kilka minut.
Zerknął w bok. Peter z uwagą kończył swoje dzieło. Przedstawiało parę dłoni zaciśniętych na kratach ciągnących się przez całą wysokość karty. Nie było twarzy, ciała, żadnego śladu całego człowieka. Tylko palce owinięte na grubych czarnych prętach, dominujących na papierze.
Siostra Błąd wzięła autoportret Francisa i przez chwilę go oglądała.
Duży Czarny podszedł do pielęgniarki i zajrzał jej przez ramię. Uśmiechnął się.
– Cholera, Mewa – mruknął. – Niezła robota. Chłopak ma talent, o którym nikomu nie mówił.
Pielęgniarka i pielęgniarz przeszli dalej, zbierając prace. Francis stanął obok Napoleona.
– Napciu, jak długo tu jesteś? – spytał.
– W szpitalu?
– Tak. I w Amherst. – Gestem wskazał świetlicę. Napoleon zastanawiał się przez chwilę.
– Dwa lata, Mewa. Chyba że trzy. Nie jestem pewien. Długo – dodał smutno. – Bardzo długo. Traci się poczucie czasu. A może tutaj tego właśnie chcą. Nie wiem.
– Pewnie dobrze się orientujesz, jak tu wszystko działa, prawda? Napoleon ukłonił się lekko, niemal wdzięcznie.
– Niestety, to biegłość, której wolałbym nie posiadać. Ale masz rację.
– Gdybym chciał przedostać się z tego budynku do innych, jak musiałbym się do tego zabrać?
Pytanie trochę spłoszyło Napoleona. Cofnął się o krok i pokręcił głową. Otworzył usta i zaczerwienił się.
– Nie podoba ci się tu, z nami?
Francis gwałtownie zaprzeczył.
– Nie o to chodzi. Późno w nocy. Po lekach, po zgaszeniu świateł. Gdybym na przykład chciał się dostać do innego budynku… Tak, żeby mnie nikt nie widział… Mógłbym to zrobić?
Napoleon rozważył pytanie.
– Chyba nie – odparł powoli. – Zawsze jesteśmy zamykani.
– Ale gdybym nie był zamknięty…
– Zawsze jesteśmy zamknięci.
– Ale gdyby… – upierał się Francis, trochę już zirytowany.
– To ma coś wspólnego z Krótką Blond, prawda? I z Chudym. Ale Chudy nie mógł się wydostać z dormitorium. Oprócz tej nocy, kiedy zginęła Krótka Blond, bo wtedy drzwi były otwarte. Nigdy przedtem nie słyszałem, żeby były otwarte. Nie, nie da rady wyjść. Nikt nie może. Zresztą, kto by chciał?
– Ktoś mógł. Ktoś wyszedł. I ktoś chciał. Ktoś ma klucze. Napoleon zrobił przerażoną minę.
– Pacjent ma klucze? – wyszeptał. – Pierwsze słyszę.
– Tak myślę – powiedział Francis.
– Niemożliwe. Nie wolno nam mieć kluczy. – Napoleon przestąpił z nogi na nogę, jakby ziemia pod podeszwami jego wytartych kapci zrobiła się gorąca. – Gdybyś jednak wyszedł na zewnątrz, to znaczy z budynku, uniknięcie patroli ochrony byłoby raczej łatwe. Nie wyglądają przecież na najbystrzejszych na świecie, prawda? Muszą też chyba meldować się w tych samych miejscach, o tej samej porze co noc. No, nawet ktoś tak obłąkany jak my dałby sobie z tym radę, gdyby miał jakikolwiek plan… – Zachichotał cicho, niemal tracąc panowanie nad sobą, rozbawiony radykalnym stwierdzeniem, że strażnicy ochrony są niekompetentni. Ale potem ściągnął mocno brwi. – Ale nie w tym byłby problem, prawda, Mewa?
– A w czym? – spytał Francis.
– Główne wejście jest na wprost dyżurki pielęgniarek. Tak samo we wszystkich innych budynkach, prawda? A nawet gdyby dyżurny pielęgniarz albo pielęgniarka spali, odgłos otwieranych drzwi by ich obudził.
– A wyjścia awaryjne?
– Chyba są zabite na głucho. – Pokręcił głową. – Chociaż to pewnie wbrew przepisom przeciwpożarowym – dodał. – Powinniśmy zapytać Petera. Założę się, że on wie.
– Raczej tak. Ale mimo to, nawet gdyby ktoś chciał, uważasz, że to niemożliwe?
– Może jest jakaś inna droga. Tylko po prostu nic o niej nie słyszałem. I nigdy nie obiło mi się o uszy, że ktoś chciałby przechodzić z jednego miejsca do drugiego, Mewa. Bo po co, skoro wszystko, czego potrzebujemy i z czego moglibyśmy skorzystać jest tu, na miejscu?
To przygnębiające pytanie, pomyślał Francis. A także nieprawdziwe. Był ktoś, czyje potrzeby wykraczały poza te, o których mówił Napoleon. Francis zapytał sam siebie, prawdopodobnie po raz pierwszy: czego potrzebuje anioł?
To Peter zauważył człowieka od napraw, kiedy wychodziliśmy ze świetlicy. Później często się zastanawiałem, czy wszystko potoczyłoby się inaczej, gdybyśmy mogli przyjrzeć się dobrze temu, co tamten człowiek robił, ale szliśmy na spotkanie z Lucy, a to zawsze miało najwyższy priorytet. Później całymi godzinami, może dniami, po prostu rozmyślałem nad zawiłością tamtych wydarzeń – jakby jedna czy druga rzecz mogła wyjść inaczej, gdyby któreś z naszej trójki umiało dostrzec tę tak ważną złożoność. Czasem szaleństwo polega na fiksacji, skupianiu się na jednej myśli. Obsesja Chudego na punkcie zła. Potrzeba rozgrzeszenia u Petera. Pragnienie sprawiedliwości Lucy. Ci dwoje oczywiście nie byli szaleni, a przynajmniej nie w sposób znany mi albo Pigule, albo nawet panu Złemu. Ale to ciekawe, jak potrzeby tak potężne potrafią przeobrazić się w obłęd. Różnica polega na tym, że niełatwo je zdiagnozować jak moje szaleństwo. Mimo to widok człowieka od napraw, faceta w średnim wieku, z podkrążonymi oczami, w szarej koszuli i spodniach, grubych, roboczych buciorach, z kurzem na ciemnych włosach i poplamionym olejem ubraniu powinien do nas jakoś przemówić. Mężczyzna w brudnej dłoni niósł drewnianą skrzynkę na narzędzia, a zza paska zwieszała mu się wytytłana szmata. Podzwaniał cicho kluczami uderzającymi o plastikową żółtą latarkę, zawieszoną przy pasku. Miał zadowolony wyraz twarzy jak człowiek, który dostrzega nagle koniec długiej i mozolnej pracy. Odwrócił się do Dużego i Małego Czarnego, zapalając papierosa.