Литмир - Электронная Библиотека

Campion roześmiał się.

– A co teraz robisz, cioteczko? – spytał. – Czy przypadkiem nie pilnujesz, żeby nie umknął?

– Kochany! On nawet nie może stanąć na nogach! – Zachichotała złośliwie. – Jest ogromnie skruszony, kołdrę podciągnął pod brodę i czeka, żeby się nim zająć. Po prostu stoję tu, żeby powiedzieć dobrym znajomym, którzy idą na górę, że w kuchni Cłarrie ma- coś w rodzaju barku: trochę dżinu i mnóstwo piwa. Idź na górę i porozmawiaj trochę, ale nic nie pij, a zwłaszcza tego żółtego świństwa, które podają w szklankach. Jessica zrobiła ten napój z krzyżownika, co wywołuje dziwny skutek. Kiedy już dosyć będziesz miał uduchowienia, zejdź do sutereny. Nie mogę pozwolić na to, żeby ludzie, którzy przychodzą do mego domu, nie dostali nic przyzwoitego.

Podziękował jej z uśmiechem prawdziwej czułości. Wieczorne światło padające przez otwarte drzwi oblewało jej twarz, ukazując delikatne rysy i zmarszczki. Kiedy się odwrócił, żeby wejść na schody, zajrzał do pokoju Lawrence'a i wzrok jego padł na kominek. Przez chwilę mu się przyglądał, potem spojrzał na nią z wyrazem zaskoczenia na bladej twarzy.

Oto jeszcze jeden supeł w splątanym kłębku rozwikłał się gładko i jej, niezrozumiała do tej pory, pozycja w tym domu nagle stała się jasna i logiczna. Zaryzykował:

– Renee, wydaje mi się, że wiem, dlaczego robisz to wszystko..

Ledwie wypowiedział te słowa, zrozumiał, że popełnił błąd. Twarz jej stała się bez wyrazu, oczy wrogie.

– Naprawdę, mój kochany? – W głosie jej brzmiała nuta wyraźnego ostrzeżenia. – Nie bądź za mądry, bardzo cię proszę. Spotkamy się w kuchni.

– Jak sobie -życzysz, cioteczko- mruknął, i zaczął iść po schodach, świadomy, że ona patrzy w ślad za nim, ale bez uśmiechu. '

23. Vive la bagatelle!

Na szerokim podeście zatrzymał się Lugg z tacą.

– Ma pan ochotę na pieczeń? – spytał wyciągając pięć herbatników na pięknym chińskim półmisku i głową uczynił gest w kierunku pokoju panny Evadne. – Tam się bawi Stowarzyszenie Starych Trucicieli! Trumny podają o ósmej!

Campion spojrzał na niego z zainteresowaniem.

– Co ty teraz właściwie robisz?

– Pomagam, szefie. Przyszedłem tutaj do pana, a jakieś podstarzałe babsko z głosem jak belfer kazało mi pomagać. Od razu się zorientowała, że to potrafię robić. Cholernie śmieszne, że jej posłuchałem, ale spodobała mi się.

– Która z nich? Panna Evadne?

– Tak, starsza panna P. Nie mówimy sobie jeszcze po imieniu. „Jesteś brudny i nie bardzo rozumiesz, co mówię, ale podobasz mi się". Taka ona jest. – Wyraźnie był zawstydzony. – Coś w sobie ma, chyba to właśnie nazywają urokiem.

– Tak sądzisz? Czyś dowiedział się czegoś od Thosa?

– Niewiele. Wejdźmy tu na chwilę. To pański pokój, prawda? Tak mi się wydawało, że poznaję pański stary nadłamany grzebień na toaletce. – Zamknął starannie drzwi. – Dowiedziałem się kilku rzeczy – powiedział zniżając głos. – Thos nie jest teraz w branży. Jest prawie szanowanym obywatelem. Pracuje.

– Wiem o tym. To przekleństwo wieku. Dowiedziałeś się czegoś o Apron Street?

– Jednej małej.rzeczy. Na temat Apron Street żartowano sobie jeszcze-jakiś rok temu, a potem nagle prze- stano.

– Nikt o tym później nie wspominał?

– Raczej nie. – Lugg mówił z niezwykłą jak na niego powagą, a w jego czarnych oczach malowało się zdziwienie. – Od tej pory ludzie zaczęli się bać. Najwidoczniej londyńskie chłopaki coś o tym wiedzą. Zrobiłem, jak pan kazał, i starałem dowiedzieć się jakiegoś nazwiska, ale jeden jedyny facet, jaki miał coś wspólnego z Apron Street, to Ed Geddy z gangu z West Street. Thos powiada, że któregoś dnia, kiedy miał kłopoty, upił się i zaczął za dużo obracać jęzorem „Pod Podwiązką" na Paul's Lane. Kumple zaczęli się z niego zgrywać, zezłościł się, poszedł sobie i nikt go od tej pory nie widział więcej. Wie pan, szefie, ten gang z West Street zajmuje się papierosami. Pamięta pan tę historię z dziewczyną zabitą w kiosku, która próbowała się opierać? To ich robota. Policja się wtedy skompromitowała na całego. Mówi to coś panu?

– Prawie nic – stwierdził Campion, ale był zamyślony. – Napad na kiosk i morderstwo miały miejsce rok temu, ale Apron Street nie wydaje mi się drogą tytoniową. Co jeszcze?

– Obejrzałem sobie Peter George'a Jelfa i jego małą ciężarówkę. Otworzył interes we Fletcher's Town, zatrudnia dwóch ludzi. Nazywa siebie „przedsiębiorcą przewozowym" i jego nowe nazwisko brzmi P. Jack. To on był wczoraj przed apteką. Zachowuje się bardzo grzeczniutko i skromnie. „Całuję rączki" i tak dalej. To niewiele, przyznaję, ale mam jego adres i policja może sobie z nim pogadać w.chwili wolnej od zajęć. Ale najlepszy kawałek schowałem na koniec. Trumna wróciła.

– Co takiego?….

– Zdziwił się pan, no nie? – spytał Lugg z prawdziwą satysfakcją. – Ja też. Kiedy dziś po południu nie zastałem tu pana, wpadłem sobie do mego szwagra Jasa. Jakom członek rodziny nie zapukałem, ale wszedłem przez tylne drzwi i zacząłem go szukać. Warsztat stolarski jest na małym zacisznym podwóreczku. Dawniej tam trzymano kubły na śmiecie. Szopa ma wywietrznik i jak zobaczyłem, że drzwi są zamknięte, pozwoliłem sobie przez ten wywietrznik zajrzeć do środka. Obaj tam byli, nad czymś pochyleni. Jakby coś wypakowywali. Nie myliłem się. Czarna jak noc, a złoceń na niej jak na spodniach portiera hotelowego. Ale powiem panu jedno, pełniutka była po brzegi.

– Naprawdę? – Zdumienie Campiona musiało Luggowi sprawić przyjemność, tak było szczere. – Jesteś pewien?

– Jak Bozię kocham. Złożona t dwóch części jak parawan w salonie. Zaraz po cichu odszedłem.

– Powiadasz, że wieko miało zawiasy?

– Może i miało. Nie widziałem. Owinięta była workiem, a obok stała wyjęta chyba z niej skrzynia. Nie spojrzałem drugi raz. Kiedy człowiek ma do czynienia z Jasem, lepiej mieć nakaz i w ogóle być bardzo ostrożnym. Pomyślałem sobie, że więcej zrobię złego niż dobrego. Zresztą byłem już spóźniony. Dobra, dobra, niech pan nie kaszle, jeśli pan nie potrzebuje. – W ochrypłym głosie przebijało rozżalenie. – Tutaj dano mi do zrozumienia, że ta cała heca zaraz zostanie rozwikłana.

– Doprawdy?

– To dla pana nowina? – powiedział Lugg rozjaśniając się. – Mam tę wiadomość prosto od krowy. Naszych przyjaciół glin pełno tu jak krewnych na weselu. Zarzucili sieć. Wiedzą już, czego chcą, i szykują się do skoku. Gdyby ten facet dał drapaka,.upadną na pysk.

– Kto to powiedział?

– Każdy, kto ma oczy do patrzenia, z wyjątkiem samej-policji. Nasz mądrala nic nie- wie. A to ci heca! Ale wracajmy do rzeczy. Pan może tu coś wywącha, szefie. Pan tego nie zlekceważy – dodał poważnie. – To coś nie z tego świata. Poza tym niech się pan. zdecyduje, czego się pan napije: herba matę albo naparu z pokrzyw. Naszykowali też coś, co zajeżdża jak te kwiaty w hallu. Nie ma na to wielu amatorów – urwał z ręką na gałce drzwi. Nie wyglądał specjalnie wesoło. – Niech się pan przyjrzy mojej starej ślicznotce. Warta tego. Jedną pończochę ma do połowy opuszczoną, a w jej kredensie pustki – z wyjątkiem butelki po sherry. Jej siostra została wykończona i większość gości przyszła po to, żeby się czegoś więcej o tym dowiedzieć. Ona częstuje ich serowymi biskwitami, a oni chcieliby rozmawiać o truciźnie. Ale gdyby zamiast mnie pojawili się Jego Królewska Mość i lady Godiva, nie byłaby wcale zdziwiona ani zaskoczona. To się nazywa opanowanie. Zaimponowała mi. Czy mam pana zaanonsować, czy sam pan wejdzie?

Campion podziękował mu i powiedział, że sam sobie poradzi.

Przyjęcie panny Evadne było w pełnym toku. Chociaż pokój był pełen ludzi, a poczęstunek niezwykły, jakiś cień elegancji, który wyróżniał przyjęcia w Portminster Lodge w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia, nadal się błąkał wśród źle dobranego towarzystwa.

Goście stali bardzo blisko siebie, wśród wielkich sprzętów, i rozmawiali przyciszonymi głosami. Można było się zorientować, że przyszło więcej osób niż zwykle i że ludzie teatru tylko nieznacznie przeważali.

44
{"b":"109681","o":1}