Литмир - Электронная Библиотека

– Zły był przy tym?

– Nie. Oczywiście teoretycznie ma rację. Dobrze jest mieć pewność, że o dwóch półkoronówkach wpłacanych w urzędzie pocztowym wiemy tylko ja i dziewczyna w okienku. Inna sprawa, że nie widzę przeszkód, żeby nam powiedział coś od siebie prywatnie.

– Jako przyjaciel rodziny? Tak, w każdym razie porozmawiamy z nim. Panna Ruth wydalała zbyt wiele pieniędzy, zanim została zabita. Tyle się dowiedziałem. Może to być motywem, a może i nie. Yeo powiada, że jedynym rozsądnym motywem morderstwa są pieniądze.

Charlie Luke nie uczynił żadnego komentarza na ten temat. Znowu zajął się swymi karteczkami.

– O, mam to zapisane – zawołał wreszcie. – Po długich namowach udało mi się to wreszcie wydobyć od Renee. Pan Edward płacił jej trzy funty tygodniowo, z praniem. Panna Evadne płaci jej teraz tyle samo. To znaczy za pełne utrzymanie. Pan Lawrence płaci dwa funty za częściowe utrzymanie. To znaczy też za pełne, bo ona nie potrafi patrzeć spokojnie, jak ktoś chodzi głodny. Panna Klytia płaci dwadzieścia szylingów, gdyż tyle tylko to biedne dziecko zarabia. I nie dostaje lunchu. Panna Jessica płaci pięć szylingów.

– ~ Ile?

– Pięć szylingów. Fakt. Powiedziałem Renee: „Nie bądź głupia, kochanie, jak wyjdziesz na swoje?", a ona na to, że niby czego się spodziewam? Stara dama je tylko to paskudztwo, które sama ugotuje, a jej pokój znajduje się pod samym dachem, i tak dalej, i tak dalej.,,Wariatka jesteś", powiadam, jej. „Dzisiaj nawet psa nie utrzymasz za pięć szylingów tygodniowo". A ona mówi, że panna Jessica, nie jest psem, raczej kotem. „Wydaje ci się chyba, że znowu grasz w pantomimie", powiadam, „królową wróżek". I wtedy wylazło szydło z worka. „Słuchaj, Charlie", mówi do mnie.,,Załóżmy, 'że jej wymówię i co wtedy? Będzie musiała zadbać o nią reszta rodziny, prawda? A wtedy oni wszyscy będą musieli oszczędzać, a kto na tym traci, ty głupi małpiszonie? Stracę tylko ja". I ma świętą rację. Mogłaby oczywiście wszystkich wyrzucić, ale wydaje mi się, że ich lubi. Wie, że reprezentują sobą jakąś klasę i że są nieprzeciętni… zapełnię jakby hodowała kangury.

– Jakie znowu kangury"

– No, to powiedzmy mrówkojady. Interesujące i niezwykłe. Coś takiego, o czym można opowiadać sąsiadom.

W dzisiejszych czasach trudno o rozrywki. Trzeba z nich korzystać, kiedy się zdarzają.

Jak zwykle mówił rękami, twarzą, ciałem, rysował Renee robiąc dziwne gesty dużym palcem i wskazującym. Jakim cudem potrafił oddać ostry mały nos podstarzałej aktorki i jej hałaśliwy sposób bycia, Campion nie pojmował, ale mimo to widział ją jak żywą. Poczuł nagły przypływ energii, jak gdyby zbudził się zamarły od dawna zakątek jego mózgu.

– A panna Ruth?- spytał ze śmiechem. – Płaciła funta i dziewięć pensów i na tym pewno poprzestała?

– Nie. – Inspektor chował największą niespodziankę na sam koniec, – Nie. Przez ostatni rok przed śmiercią panna Ruth płaciła bardzo nieregularnie. Czasem dawała siedem funtów, a czasem dosłownie tylko -pensy. Renee prowadzi chyba dokładne rachunki. Powiada, że była jej winna jeszcze piątaka.

– To ciekawe. A ile Ruth miała płacić?

– Trzy funty jak reszta. Powiem panu jeszcze jedno, Renee jest zamożna.

– Rotschild w spódnicy.

– Dostała pieniądze, dużą sumę pieniędzy. – W głosie Luke'a zabrzmiał smutek. – Mam nadzieję, że nie ma żadnych konszachtów z Jasem Bowelsem. Wie pan, to by zachwiało moją wiarę w kobiety.

– Myślę, że nie ma. Czy gdyby miała z nim jakieś konszachty, ciągnęłaby mnie na dół w środku nocy, żebym go przyłapał?

– To prawda. – inspektor rozjaśnił się. – A teraz wychodzę i biorę się do pracy. Czy razem pójdziemy odwiedzić tego jegomościa z banku? Nazywa się Henry James, doprawdy nie wiem, dlaczego to nazwisko wydaje mi się dziwnie znajome. Chciałbym do niego wpaść gdzieś koło godziny dziesiątej.

– A która teraz? – Campion poczuł wyrzuty sumienia, że jeszcze leży w łóżku. Jego własny zegarek najwidoczniej stanął, bo wskazywał za kwadrans szóstą.

Luke spojrzał na swoją srebrną cebulę, którą wyciągnął z kieszeni marynarki. Machnął nią gwałtownie.

– Ma pan rację, słowo daję,?a dziesięć szósta. Przyszedłem tu kilka minut po piątej, ale nie chciałem pana od razu budzić, bo mógł pan mieć ciężką noc.

– My, starzy ludzie, lubimy spać – zażartował Campion. – Czeka pana teraz kilka godzin pracy, o ile dobrze zrozumiałem?

– O, tak, trzeba się śpieszyć. My też cierpimy na brak ludzi. Przy okazji, jeszcze to przyszło. – Zaczął uważnie wpatrywać się w jakąś kartkę. nieco czystszą od reszty. Dyrektor więzienia Jego Królewskiej Mości w Charlafield donosi, że ma u siebie w szpitalu niejakiego Looky Jeffereysa, który odsiaduje dwuletni.wyrok za włamanie. Jest umierający, jakieś dolegliwości wewnętrzne. – Urwał. – Biedaczysko – dodał poważnie. – W każdym razie często traci przytomność, a wtedy przez cały czas szepce: „Apron Street, unikaj Apron Street". Stale to powtarza. A. Kiedy odzyskuje przytomność i pytają go, co to ma znaczyć, oczywiście nie chce albo nie potrafi wytłumaczyć. Powiada, że w ogóle nie słyszał o takiej ulicy. W Londynie są trzy Apron Street, wobec tego dyrekcja więzienia zawiadomiła policję we wszystkich trzech dzielnicach. Być może to nie dotyczy naszej ulicy. Jednak daje do myślenia.

Campion usiadł gwałtownie i dobrze zalany dreszcz, zawstydzająco przyjemny, powoli przesunął mu się po kręgosłupie.

– Czy to znaczy, że on się czegoś boi? – spytał.

– Chyba tak. Na zakończenie taka notatka: „Lekarz podaje, że pacjent wtedy bardzo silnie poci się i jest wzburzony. A chociaż inne słowa, na ogół bardzo plugawe, mówi głośno, o Apron Street zawsze tylko szeptem".

Campion odrzucił kołdrę.

– Wstaję -.oświadczył.

9. Rozmowa o interesach

Gabinet dyrektora banku był w każdym calu wiktoriański. Był to niewielki pokój z kominkiem na węgiel, wyklejony bogatą czerwono-złotą tapetą w chińskie wzory, na podłodze leżał turecki dywan, a w rogu stała szafa, w której zapewne trzymano sherry i cygara. Znajdowało się tu duże mahoniowe biurko, przypominające katafalk, a dla klienta skórzany zielony fotel, którego wysokie oparcie i boki obite były na krawędziach miedzianymi gwoździami.

Nad kominkiem wisiał dobry średniowiktoriański portret olejny przedstawiający dżentelmena w fantazyjnej kamizelce i kołnierzu, którego wielkie wyłogi zasłaniały dolną część twarzy.

Kiedy Campion rozejrzał się wokoło, przyszło mu na myśl bez żadnej widomej przyczyny, że dawniej unikano starannie pisania słowa,,bankrut", jakby to było coś nieprzyzwoitego.

Na tym tle pan Henry James wyglądał bardzo nowocześnie i nie na miejscu. Stał za biurkiem przyglądając się z powątpiewaniem swoim gościom. Był czysty aż do przesady i jego rzednące ciemne włosy tak ciasno przylegały do głowy, że sprawiały wrażenie polakierowanych. Jego koszula była nieskazitelnie biała, a muszka miała dyskretny, prawie niewidoczny wzór.

– Wybaczcie panowie, ale doprawdy jestem w bardzo niezręcznej sytuacji. W całej mojej karierze nie miałem jeszcze do czynienia z taką sprawą. – Głos był równie schludny jak on sam, samogłoski czyste, spółgłoski doskonale wymawiane. – Już panu powiedziałem, panie inspektorze, że Bank – wyraźnie powiedział to słowo z dużej litery, tak jakby powiedział „Bóg" – nie może udzielać żadnych informacji, chyba że na polecenie sądu, a w Bogu nadzieja, że do takiej ostateczności nie dojdzie.

W tym gabinecie Charlie Luke bardziej niż zwykle wyglądał na gangstera – choć uśmiechał się szeroko, a na swego towarzysza spoglądał jak grzeczny pies, który tylko czeka na znak, żeby ugryźć intruza.

Campion z zainteresowaniem patrzył zza rogowych okularów na swój łup.

– Będzie to rozmowa towarzyska. Prawie – dodał.

– Przepraszam najmocniej, jaka?

– Miałem na myśli to, że chcielibyśmy, by pan przez chwilę zapomniał o banku.

19
{"b":"109681","o":1}