Przejechał obok salonów, szukając firmy oferującej naprawy zagranicznych samochodów i wypożyczającej wozy zastępcze. Znalazł odpowiedni zakład na samym skraju miasta.
Z przodu stały używane samochody do kupienia, na tyłach zaś buda z podnośnikiem hydraulicznym.
Wjechał garbusem do budy. Jeden z mechaników podszedł do niego. Reacher poprosił o ustawienie sprzęgła, żeby lżej chodziło. Usłyszał, że to będzie kosztowało czterdzieści dolców. Reacher zgodził się na proponowaną cenę i poprosił o samochód zastępczy na czas naprawy. Mechanik pokazał mu przedpotopowy kabriolet Chrysler LeBaron. Reacher wyjął z garbusa pistolet Alice, zapakował go w mapy i położył na siedzeniu pasażera w chryslerze. Potem poprosił mechanika o linkę holowniczą.
Facet pojawił się po chwili ze zwojem liny. Reacher położył zwój w miejscu na nogi pasażera. Wyjechał chryslerem z miasta, kierując się na północ. Było mu lżej na sercu. Tylko głupiec starałby się nielegalnie odzyskać dług w dzikim Teksasie w jaskrawożółtym wozie z nowojorską rejestracją.
Przystanął na pustkowiu, żeby odkręcić tablice rejestracyjne chryslera. Potem ruszył w dalszą drogę.
Na dokumencie prawnym ranczer figurował jako Lyndon J. Brewer. Za cały jego adres służył numer trasy, która – jak sprawdził na mapie Alice – biegła przez sześćdziesiąt pięć kilometrów, nim zniknęla gdzieś w Nowym Meksyku.
Reacher znalazł wymyślną żelazną bramę z napisem: RANCZO BREWERA dwadzieścia pięć kilometrów od granicy stanu. Przejechał obok niej i zaparkował na poboczu, tuż obok najbliższego słupa wysokiego napięcia. Wysiadł z samochodu i spojrzał w górę. Na wierzchołku słupa znajdował się transformator, od którego szło odgałęzienie do domu na ranczo. Trzydzieści centymetrów niżej biegła równolegle linia telefoniczna.
Wyjął pistolet Alice i przywiązał jeden koniec linki do jego kabłąka. Naddał około pięciu metrów linki, zaciskając na niej lewą dłoń, po czym cisnął pistolet prawą, celując między linię telefoniczną a kabel elektryczny. Pistolet przeleciał między przewodami i opadł, zaczepiając linkę o kabel. Reacher spuścił pistolet na ziemię, odwiązał go i wrzucił do samochodu. Potem szarpnął mocno linkę. Linia telefoniczna zerwała się przy puszce połączeniowej i opadła na ziemię.
Zwinął linkę holowniczą i rzucił ją z powrotem w miejsce na nogi. Wsiadł do samochodu, skręcił w bramę i wjechał podjazdem przed pomalowany na biało dom. Szerokie stopnie prowadziły do podwójnych drzwi frontowych.
Zatrzymał samochód, wysiadł i wszedł po schodach. Nacisnął przycisk po prawej stronie drzwi; w głębi budynku rozległ się dzwonek.
Zaczekał. Miał właśnie zadzwonić ponownie, kiedy otworzyła się lewa połówka drzwi. Stanęła przed nim służąca ubrana w szary uniform.
– Chciałbym się widzieć z Lyndonem Brewerem – powiedział Jack Reacher.
– Był pan umówiony? – spytała.
– Tak.
– Nic mi nie mówił.
– Pewnie zapomniał – zauważył ironicznie Reacher. – Nie jest przecież zbyt rozgarnięty. Twarz jej stężała. Nie z niesmaku. Starała się powściągnąć uśmiech.
– Kogo mam zapowiedzieć?
– Rutheford B. Hayes – powiedział Reacher.
Służąca zawahała się, ale po chwili na jej twarzy pojawił się uśmiech.
– To nasz dziewiętnasty prezydent. Ten po Ulyssesie S. Grancie. Urodził się w osiemset dwudziestym drugim roku w Ohio.
– To mój przodek – wyjaśnił Reacher. – Proszę powiedzieć panu Brewerowi, że pracuję w banku w San Antonio, właśnie znaleźliśmy akcje jego dziadka warte milion dolarów.
Służąca odeszła, Reacher zaś wszedł przez drzwi i ujrzał, jak wspina się po schodach po przeciwnej strome holu. Hol miał rozmiary boiska do koszykówki i cały wyłożony był boazerią z pomalowanego na złoto drewna. Po chwili służąca pojawiła się ponownie.
– Zaprasza pana do siebie – powiedziała uprzejmie – Siedzi teraz na balkonie.
Na piętrze mieścił się hol takich samych rozmiarów z takim samym wystrojem. Drzwi prowadziły na balkon na tyłach budynku, skąd roztaczał się widok na całe hektary łąk. Około sześćdziesięcioletni mężczyzna o byczym karku siedział na wiklinowym fotelu, niewielki stolik stał po jego prawej stronie. Na stoliku dzbanek oraz szklanka napełnione płynem wyglądającym jak lemoniada.
– Pan Hayes? – odezwał się.
Reacher podszedł do niego i usiadł, nie czekając na zaproszenie.
– Ma pan dzieci? – spytał.
– Trzech synów – odparł Brewer.
– Są w domu?
– Wszyscy wyjechali pracować.
– Pana żona?
– Pojechała w odwiedziny do Houston.
– A więc, jest pan tu sam ze służącą?
– Czemu pan pyta?
Był zniecierpliwiony i zaintrygowany, ale uprzejmy, jak każdy, kto ma za chwilę otrzymać milion dolarów.
– Jestem bankierem – odparł Reacher. – To rutynowe pytania.
– Niech mi pan coś powie o tych akcjach – poprosił Brewer.
– Nie ma żadnych akcji. Okłamałem pana.
Brewer najpierw oniemiał. Potem na jego twarzy odbiło się rozczarowanie. Wreszcie wpadł w gniew.
– To co pan tu robi? – ryknął.
– To nasza metoda. Tak naprawdę zajmuję się pożyczkami. Ktoś może potrzebować pieniędzy, a nie chce, żeby dowiedział się o tym jego personel.
– Nie chcę pożyczać żadnych pieniędzy, panie Hayes. Jestem majętnym człowiekiem.
– Naprawdę? A nam doniesiono, że nie wywiązuje się pan ze swoich zobowiązań.
Brewer powoli domyślił się, o co chodzi.
– Maria! – zawołał.
Służąca pojawiła się bezszelestnie.
– Dzwoń natychmiast po policję – polecił jej Brewer. – Niech aresztują tego człowieka.
Zniknęła w pokoju za plecami Brewera. Reacher słyszał, jak kilkakrotnie wdusza widełki.
– Telefon nie działa! – zawołała.
– Niech pani poczeka na dole! – krzyknął do niej Reacher.
– Czego pan chce? – spytał Brewer.
– Chcę, by się pan wywiązał z wyznaczonych przez sąd zobowiązań. Pewna rodzina znalazła się w tarapatach, spotkało ich nieszczęście. Serce mnie boli, kiedy widzę, jak ludzie tak cierpią.
– Skoro im się tu nie podoba, to fora ze dwora, niech wracają do Meksyku, gdzie ich miejsce.
Reacher spojrzał ze zdumieniem na swojego rozmówcę.
– Ale ja wcale nie mówię o nich – sprostował. – Tylko o pańskiej rodzinie. Jeśli mnie pan rozzłości, im wszystkim stanie się krzywda. Wypadek samochodowy tu, brutalny napad tam. Dom może spłonąć. Cały łańcuszek nieszczęść, jedno po drugim. Nie przewidzi pan, co dalej spotka pańską rodzinę. Będzie pan odchodził od zmysłów.
– Nie ujdzie to panu na sucho.
– Na razie mi uchodzi. Proszę mi podać dzbanek.
Brewer zawahał się, ale w końcu podniósł dzbanek i podał go mechanicznie. Reacher wziął go od niego. Kryształ z wymyślnie rżniętym wzorem, wart pewnie z tysiąc dolarów. Wyrzucił go przez poręcz balkonu. W patio rozległ się głośny brzęk.
– Ale niezdara ze mnie – powiedział.
– Każę pana aresztować! – rozsrożył się Brewer. – Niszczenie czyjejś własności to przestępstwo.
– Niby, czemu? Przecież według pana prawo nie obowiązuje. A może tylko pan jest nietykalny? Wydaje się panu, że jest pępkiem tego świata?
Brewer zamilkł. Reacher wstał, podniósł swoje krzesło i wyrzucił je za barierkę.
– Proszę mi dać czek na dwadzieścia tysięcy dolarów – powiedział. – Stać pana na to. Jest pan majętny.
– Chodzi o zasadę – upierał się Brewer. – Nie powinno ich tu być.
– A pan powinien? Niby czemu? Oni byli tu pierwsi.
– Ale przegrali. Z nami.
– A teraz pan przegrywa. Ze mną. Dawaj pan czek – rozkazał. – Nim puszczą mi nerwy.
Brewer wahał się. Pięć sekund. Dziesięć. W końcu westchnął.
– Zgoda – powiedział, ruszył przodem do gabinetu i podszedł do biurka.
– Wypłata w gotówce – zastrzegł Reacher.
Brewer wypisał czek.
– Lepiej, żeby miał pokrycie. W przeciwnym razie zrzucę pana z tego balkonu.
REACHER przykręcił z powrotem tablice rejestracyjne chryslerowi, gdy tylko oddalił się na bezpieczną odległość od domu Brewera. Wrócił do Pecos, gdzie zgłosił się po garbusa Alice. Zapłacił czterdzieści dolarów, ale jadąc, wcale nie miał pewności, czy mechanicy kiwnęli, choć palcem. Sprzęgło chodziło równie ostro jak poprzednio. Wóz dwa razy mu zgasł w drodze do kancelarii…