Któregoś dnia coś się jednak zmieniło.
W ciągu pewnego roku wozy patrolowe mogły przynieść zarówno pomoc, jak i aresztowanie lub gwałtowną śmierć. Nieregularnie, ale zawsze nocą, strzelano z karabinów, wóz patrolowy pędził z rykiem i tak długo kluczył, aż jakiś uciekinier oderwał się od swojej grupy. Potem jeszcze prowadzono przez ponad kilometr pościg za samotnym zbiegiem, w końcu do niego strzelano i półciężarówka znikała.
Żadna z rodzin, które dotknęła taka tragedia, nie złożyła skargi, ale pogłoski zaczęły krążyć. W końcu zajęto się oficjalnie tą sprawą i okazało się, że dokonano w sumie siedemnastu możliwych do udowodnienia morderstw. Na liście zabitych znalazł się między innymi młody Raoul Garcia.
Akta zawierały mapę. Większość zasadzek miała miejsce na obszarze w kształcie gruszki, liczącym około dwustu pięćdziesięciu kilometrów kwadratowych. Z reguły nie wykraczały jednak poza granice hrabstwa Echo.
Śledztwo na szeroką skalę w sprawie patroli granicznych zaczęło się w sierpniu, jedenaście miesięcy po tym, gdy pojawiły się pierwsze pogłoski. Pod koniec miesiąca zginęła jeszcze jedna osoba, ale potem zapanował spokój. Oficerowie przykładali się do retrospektywnego śledztwa, jednak sprawa była beznadziejna, bo jedyni świadkowie zajść zaprzeczali, jakoby kiedykolwiek znaleźli się w pobliżu granicy. Morderstwa ustały, ci, którzy przeżyli, zaczynali nowe życie. Dochodzenie utknęło w miejscu. Zamknięto je cztery lata później.
– I co? – spytała Alice.
Reacher zamknął akta i odłożył je na tylne siedzenie.
– Teraz już wiem, dlaczego skłamała na temat pierścionka.
– Dlaczego?
– Nie kłamała. Mówiła prawdę.
– Powiedziała, że to podróbka warta trzydzieści dolców.
– I święcie w to wierzyła. Pewnie jakiś jubiler z Pecos zaśmiał jej się w nos i powiedział, że to nic nie warte szkiełko, a ona mu uwierzyła. Chciał zbić kokosy na jej naiwności, kupić za trzy dychy klejnot wart sześćdziesiąt tysięcy. Pospolite oszustwo. Dokładnie to samo spotkało tych emigrantów z akt. Ich pierwsze doświadczenie w Stanach.
– Więc to jubiler kłamał?
Kiwnął głową.
– Już wcześniej powinienem na to wpaść, przecież to oczywiste. Pewnie to ten sam facet, u którego byliśmy. Od razu widać, że daleko mu do samarytanina.
– Ale nas nie usiłował oszukać.
– To przecież oczywiste. Ty jesteś bystrą białą prawniczką, a ja zwalistym białym twardzielem. Ona zaś była drobniutką Meksykanką, samotną, zdesperowaną i przerażoną. Uznał, że może ją łatwo wyrolować, a nas nie.
Alice nie odzywała się przez moment.
– Co to wszystko znaczy?
Reacher zgasił światło na suficie, uśmiechnął się w mroku i przeciągnął swe potężne ramiona.
– Powinnaś dodać gazu, bo wyprzedzamy może o dwadzieścia minut tych najemnych zbirów, a chcę, żeby jak najdłużej pozostał między nami taki dystans.
Nawet nie zwolniła na skrzyżowaniu w pogrążonej we śnie mieścinie. a pozostałe sto kilometrów pokonała w czterdzieści trzy minuty. Wjechała przez bramę i zatrzymała się przed schodami na ganek. Dochodziła druga w nocy.
– Nie gaś silnika – polecił jej Reacher. Podeszli oboje do drzwi. Nacisnął klamkę. Drzwi nie były zamknięte. Otworzył je na oścież i wszedł do holu.
– Wystaw ręce – powiedział.
Zdjął ze stojaka przy ścianie wszystkie sześć sztucerów myśliwskich kaliber 5,6 mm i położył jej na przedramionach. Ugięła się pod tym ciężarem.
– Zanieś je do samochodu – polecił.
Na schodach rozległy się kroki, pojawił się Bobby Greer, przecierając zaspane oczy.
– Co wy tu, do cholery, robicie?
– Oddaj całą broń – rzekł twardo Reacher. – Rekwiruję wszystko. Jestem zastępcą szeryfa, pamiętasz?
– Nie mam więcej broni.
– Kłamiesz. Żadnemu szanującemu się wsiokowi z Południa nie wystarczą te liche pukawki. Gdzie masz prawdziwą broń? Bobby zawahał się. Potem wzruszył ramionami.
– No dobra – powiedział w końcu.
Przemierzył hol i otworzył drzwi do ciemnej klitki, która mogła być gabinetem. Zapalił światło i Reacher zobaczył cały stojak dobrze utrzymanych winchesterów. To się rozumie.
– Amunicja? – rzucił Reacher.
Bobby otworzył szufladę na dole stojaka. Wyjął z niej kartonowe pudełko z nabojami do winchestera.
– Mam też inne naboje – pochwalił się, wyjmując drugie pudełko. – Sam je zrobiłem. Są specjalnie wzmocnione.
Reacher kiwnął głową.
– Zanieś całą amunicję do samochodu.
Wziął cztery karabiny ze stojaka i wyszedł z domu za Bobbym. Alice siedziała w samochodzie. Sześć sztucerów piętrzyło się na tylnym siedzeniu. Bobby położył obok pudełka z amunicją. Reacher postawił winchestery na sztorc za siedzeniem pasażera. Potem zwrócił się do Bobby'ego:
– Pożyczę od ciebie jeepa.
Bobby wzruszył ramionami.
– Kluczyki są w stacyjce.
– Nie wychodźcie teraz z matką z domu.
Bobby kiwnął głową i wszedł do środka. Reacher nachylił się, że by zamienić kilka słów z Alice.
– Po co nam dziesięć karabinów? – spytała.
– Nie potrzebujemy aż tyle. Wystarczy jeden. Ale nie chcę, żeby pozostałe dziewięć wpadło w łapska tych zbirów.
– Jadą tutaj?
– Są jakieś dziesięć minut za nami.
– Co zrobimy?
– Pojedziemy na pustynię.
– Będzie strzelanina?
– Pewnie tak.
– Czy to rozsądne? Sam mówiłeś, że to dobrzy strzelcy.
– Kiedy strzelają z pistoletów. A najlepszą obroną przed pistoletami jest ukryć się jak najdalej i walić do przeciwników z jak największego karabinu.
Potrząsnęła głową.
– Nie chcę brać w tym udziału, Reacher. To bezprawie, poza tym nigdy nie miałam broni w ręku.
– Nie będziesz strzelała – odparł. – Ale musisz być świadkiem, żeby zidentyfikować tych, którzy po nas przyjadą. To bardzo ważne.
– Przecież nic nie zobaczę. Jest ciemno.
– Jakoś to załatwimy.
– To bezprawie – powtórzyła.
– Powinna się tym zająć policja. Albo FBI. Nie wolno tak sobie strzelać do ludzi.
Powietrze było ciężkie przed burzą. Znów wiat wiatr, Reacher niemal czuł, jak ładunki elektryczne gromadzą się w napęczniałych od deszczu chmurach.
– Obrona własna, Alice – powiedział z naciskiem. – Nie kiwnę palcem, póki mnie nie zaatakują. Tak jak w wojsku, rozumiesz?
– Jesteś wariat.
– Mamy siedem minut – powiedział.
Spojrzała za siebie na drogę biegnącą z północy. Potrząsnęła głową i wrzuciła pierwszy bieg. Nachylił się i chwycił ją mocno za ramię.
– Trzymaj się blisko mnie.
Pobiegł do garażu, wsiadł do jeepa cherokee Greerów, uruchomił silnik, włączył światła i ruszył drogą gruntową na otwartą przestrzeń. Zerknął w lusterko, garbus jechał tuż za nim. Spojrzał przed siebie i wtedy pierwsza kropla spadla na przednią szybę. Była duża jak srebrna dolarówka.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
JECHALI jedno za drugim w ciemności prawie osiem kilometrów. Nie było śladu księżyca. Ani też gwiazd. Z nisko wiszącego grubego kożucha chmur tylko sporadycznie padały krople deszczu. Rozpryskiwały się na przedniej szybie w plamy wielkości spodka. Jeep podskakiwał i trząsł się, kiedy Reacher jechał sześćdziesiąt pięć kilometrów na godzinę wyboistą drogą wśród zarośli, a biedny garbus z trudem za nim nadążał.
Osiem kilometrów od domu krajobraz się zmienił, powoli wznosił się, tworząc płaskowyż. Skaliste odkrywki pojawiły się w świetle reflektorów, droga prowadziła wśród nich na południowy wschód. Wybujałe kępy jadłoszynu rosły przy coraz węższym trakcie. Wkrótce zamiast drogi zostały tylko dwie koleiny wyżłobione w twardym gruncie. Występy skalne, rozpadliny oraz gęste kępy rosochatych krzewów po zwalały im podążać tylko i wyłącznie tymi koleinami.
Następnie droga zaczęta piąć się pod górę, przecinając wapienny płaskowyż w miniaturze. Była to wyniesiona w górę skalista płyta wielkości boiska piłkarskiego, o długości ponad sto metrów i szerokości siedemdziesiąt, z grubsza owalna. Nie rosły na niej żadne rośliny. Reacher zakreślił jeepem szerokie koło i omiótł okolicę reflektorami. Na wszystkich krawędziach następował spadek terenu o jakieś pól metra, a dalej była już skalista gleba. Spodobało mu się to, co zobaczył.